Opis filmu zapewne jest tutaj kompletnie zbędny, gdyż słyszeliście od tej produkcji już od kilku dobrych miesięcy. Pominę więc tę część i przejdę do rzeczy. Uwielbiam ten film. Dawno, ale to naprawdę dawno, nie byłem w stanie takiego wyczekiwania na film, serial czy grę. Plotki dotyczące pojawienia się mojego bohatera z dzieciństwa — Tobeya Maguire’a oraz mojego teraźniejszego idola — Andrew Garfielda wrzucały mnie w mały trans niedowierzania i ekstazy. Do tego dochodzili filmowi złoczyńcy tej dwójki, których zawsze uważałem za jedne z najlepszych castingów z produkcji superhero. Będą w takim stanie, czekałem i czekałem na ten tytuł, aż w końcu bum… Premiera nadeszła, a ja znów jak małe dziecko, które kiedyś starało się wspinać po ścianie, wpełzłem na salę kinową. Prawie 3 godziny później byłem już w innym świecie i mimo tego, że na głowie miałem masę rzeczy, to jedyne, na czym mogłem się skupić to Spider-Man: Bez drogi do domu.
Starałem się jednak nie ponieść nostalgii i nawiązaniom do poprzednich lat filmowej historii Spider-Mana. Chcę ocenić tę produkcję tak jak resztę tytułów z tego roku. Spider-Man: Bez drogi do domu tak czy siak, ma specjalne miejsce w moim sercu, gdyż jest to historia przede wszystkim o Peterze Parkerze, który mimo strat, które poniósł, musi znaleźć w sobie dobro oraz siłę, aby nie tylko przezwyciężyć swoich przeciwników, ale i swoją mroczną stronę. Po 5 latach oglądania Toma Hollanda w tej roli dopiero teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że to jest Peter Parker oraz Spider-Man, na którego czekał cały fandom. Mimo tego, że film posiada masę kultowych postaci, Tom Holland nadal jest w centrum tej historii i wypada wręcz perfekcyjnie. Nie jeden raz podczas seansu siedziałem ze łzami w oczach, dzięki odegranej przez młodego aktora roli.
Nie chcę jednak niczego ujmować reszcie obsady, gdyż większość z nich wypadła równie dobrze, a może nawet ciut lepiej. Na pierwszą myśl przychodzi mistrzowski występ Willema Dafoe’a jako Norman Osborn. Oglądając go po raz kolejny w roli Zielonego Goblina, kompletnie zapomniałem, że minęło już 19 lat, odkąd zobaczyliśmy go w Spider-Manie z 2002 roku. Miałem wrażenie, jakby aktor nigdy nie odszedł od tej roli. Bez jakichkolwiek wątpliwości mogę powiedzieć dokładnie to samo o reszcie powracających aktorów. Alfred Molina powrócił do roli jednego z najbardziej uwielbianych antagonistów komiksowych i po raz drugi spisał się na medal. Najtrudniejsze zadanie miał jednak Jamie Foxx. Aktor ponownie wcielił się w rolę Electro, którego wątek oraz design z filmu Niesamowity Spider-Man 2, nie należał do uwielbianych przez fanów. Marvel Studios wie jednak jak naprawić niezbyt lubiane postacie. Electro otrzymał kompletnie nowy look i jego historia, której nie będę tutaj tłumaczył, jest równie dobrze zbudowana. Powroty tych złoczyńców mogę uznać za wyśmienicie wykonaną robotę, która nie tylko rozbudowała wątki tych postaci, ale też i uhonorowała to co stało się w poprzednich latach.
Rozpisałem się o tych postaciach, ale zapominałem o najważniejszej postaci, dzięki której owy film jest tak dobrze odbierany. Mowa o Jonie Wattsie, reżyserze tej jak i poprzednich dwóch produkcji o Spider-Manie z MCU. Watts miał tutaj nie lada zadanie. Jednocześnie musiał zamknąć trylogię Spider-Mana, we właściwy sposób uhonorować poprzednie historie o postaci, rozwinąć wątki złoczyńców, a do tego musiał zadowolić widzów, którzy już rok przed premierą oczekiwali nostalgicznej podróży po 20 latach filmowej historii o Spider-Manie. Jon Watts jednak zaskoczył miliony i dostarczył nam przygodę, która w pewien sposób bawi się naszymi emocjami i w żaden sposób nie narusza dzieł Sama Raimiego oraz Marca Webba. Trylogia Spider-Mana może i miała kontrowersyjne momenty, ale chociaż jej zamknięcie można uznać za naprawdę udane.
Warto wspomnieć także o scenach akcji, których jak to w filmach Marvela, nie brakuje. Nie zawsze jednak owe sekwencje, wychodzą na plus. W tym wypadku jednak ponownie muszę pogratulować Wattsowi, który stoi za jednymi z najlepszych scen akcji z filmów o Pajęczaku. Trudno jest o nich mówić bez spolerowania masy niespodzianek, które zostały dla nas przygotowane, więc jako przykład przytoczę scenę, która po części trafiła już do sieci. Mowa o słynnym pojedynku z Doctorem Octopusem na moście. Spider-Man w MCU rzadko kiedy posuwał się do rękoczynu. Zazwyczaj kończyło się na nadużywaniem sieci, a jeżeli już dochodziło do walki wręcz to działo się to przeciwko dronom, albo kosmitom. Brakowało mi zawsze tego czynnika ludzkiego, czyli zwykłej bójki na pięści. W Spider-Man: Bez drogi do domu, Peter już nie cacka się z przeciwnikami i spuszcza im niezłe manto. Co lepsze, sam także otrzymuje wiele konkretnych ciosów fizycznych, ale i psychicznych. Jest brutalnie, jest przygnębiająco i co najważniejsze jest ciekawie.
Zapewne wielu z was zgodzi się ze mną, że większość produkcji Marvel Studios pod względem wizualnym to pewnego rodzaju pomyłka. Szary i nudny filtr, niewyróżniające się kadry oraz podejrzane efekty specjalne. Mogę przytoczyć takie przykłady jak Ant-Man i Osa, Czarna Wdowa czy Thor: Mroczny świat. Do tej grupy nie mogę jednak dodać najnowszych przygód Spider-Mana. Jon Watts jak już wspomniałem, spisał się wyśmienicie. Momentami zapominałem, że nadal oglądam produkcję Marvel Studios. Do tego dochodzi arcydzieło muzyczne Michaela Giacchino, które we wspaniały sposób wrzuca nas w przedstawiony świat i nie raz wyciska z nas cały zapas łez. Przyznam jednak, że momentami efekty specjalne dawały po oczach, ale na tle całej produkcji jest to wada, którą mogę wybaczyć.
Pytanie o milion złotych. Czy Spider-Man: Bez drogi do domu to najlepszy film od Marvel Studios, który otrzymaliśmy w tym roku? Moim skromnym zdaniem, tak. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, że jest to najlepsza produkcja z MCU. Nadal nie jest na tym samym poziomie co Strażnicy Galaktyki czy Avengers: Wojna bez granic, ale niewiele brakuje, aby tak było. Aczkolwiek jest to jeden z najlepszych solowych filmów o superbohaterze, jakie kiedykolwiek widziałem. Spider-Man: Bez drogi do domu to emocjonalny rollercoaster, który zabiera nas na przejażdżkę pełną łez smutku oraz szczęścia, nostalgii, która nie przeważa nad głównym wątkiem oraz postaci, których potencjał w końcu został w pełni wykorzystany. Jest to tytuł, którego trzeba doświadczyć w kinie z zapełnioną salą. Jest to także must-watch dla każdego fana Pajęczaka z Marvela.
Ilustracja wprowadzenia: Sony Pictures
Fajna, rzetelna recenzja! 😉 Popieram, najlepszy film MCU w tym roku. Zdecydowanie.
Dużo nielogicznych decyzji i koncepcji, ale chwyta za serducho! Seans wynagradza komuś kto jak ja wychował się na Spiderach Raimiego a potem kontynuował tą historię w filmach Webba i współczesnym MCU xD Jak dla mnie topka Marvela 🙂