Recenzja nowej polskiej komedii romantycznej – „Słaba płeć?”

Rok 2015 to był dla polskiego kina dobry rok. I to nie tylko dlatego, że zaczęło się od nagrody w Berlinie dla Małgorzaty Szumowskiej za „Body/Ciało” i Oscara dla „Idy”. 2015 to też rok pewnej dobrej zmiany (oczywiście filmowej). Przez 365 dni udało się nam uniknąć niektórych grzechów, które dręczyły naszą kinematografię od dawna. A do tych należały (nie)sławne komedie romantyczne, które poziomem nierzadko zawstydzały dokonania samego Eda Wooda (dla malkontentów: „Listy do M2” to jednak filmy oglądalny). Mam jednak dla Was, drodzy czytelnicy, smutną wieść: koszmar powraca. Rok 2015 to już przeszłość. Nadchodzi nowy, a wraz z nim już  w pierwszy dzień stycznia zawita na naszych ekranach „Słaba płeć?” – film, który na jakieś 1,5 godziny sprawi, że Wasza wiara w polskie kino zostanie poddana ciężkiej próbie.

plec slaba.jpg

Pewna wyświechtana mądrość filmowa dotycząca twórczości Hitchcocka mówi, że jego filmy „zaczynają się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ciągle rośnie”. W przypadku „Słabej płci” w zasadzie jest podobnie. Zaczyna się bardzo źle, żeby dalej było po prostu koszmarnie. Problemy z filmem zaczynają bowiem już na poziomie scenariusza (podobno opartego na książce!!), którego tutaj w zasadzie brak. Z początku mamy dosyć typową historię  stereotypowej nowoczesnej kobiety pracującej w dużej warszawskiej korporacji (nie pytajcie czym się zajmuje bo to nieistotne). Bohaterka ma na imię Zosia, jest „słoikiem” i oczywiście dręczą ją problemy sercowo-egzystencjalne. Zosia boi się zaangażowania w głębszą relację i buduje wokół siebie emocjonalną ścianę. Co więcej, główna bohaterka ma też niemałe problemy w pracy. Panuje tam bowiem niezbyt rozgarnięty i wredny szef (w tej roli Piotr Głowacki), którego błędy wciąż trzeba odkręcać, a płaca nie pozwala na zakupienie mieszkania. Co dalej? Dalej panuje już tylko kompletny fabularny chaos, którego streścić nie sposób.

Lista zarzutów wobec nowego filmu Krzysztofa Langa jest naprawdę długa. Najpoważniejszy jednak dotyczy wspomnianej fabularnej degrengolady. Film wygląda tak jakby reżyser podczas zdjęć przychodził na plan i mówił „Róbta co chceta”. Kolejne wątki, postacie i dygresje pojawiają się niemal co chwilę tylko po to żeby za chwilę zniknąć i o nich zapomnieć. Niemal wszystkie są czysto pretekstowe, źle poprowadzone i napisane na kolanie – wątek miłosny zawiązuje się (i rozwiązuje) w 3 scenach, a korporacyjna intryga kończy się zanim na dobre się zacznie, po czym ni z tego, ni z owego powraca w finale. Problemem w są też… spore ambicje reżysera, który próbuje w swoim filmie uchwycić coś na kształt „ducha współczesnej Warszawy”. Czego tu nie ma? Satyra na system działania korporacji, problemy źle opłacanego prekariatu, emigracja z prowincji do wielkich miast, kredyty na 30 lat, a nawet… walka z nowotworami wśród zwierząt (sic!). Niestety w filmie Langa wszystkie te przemyślenia przyjmują prostacką telenowelową formę, a co za tym idzie mają też telenowelową „głębię”. Ujmując dosadniej, metafory czy parabole mają w „Słabej płci” subtelność ciosu sztachetą wymierzonego w męskie krocze. Przykłady? Główna bohaterka w lodówce trzyma same słoiki (serio, jest taka scena!), a postacią przeciwstawioną zaszczutym korpo-szczurom jest stolarz jeżdżący zabytkową luksusową bryką (nie pytajcie skąd ją ma, to nieistotne).

slaba

No dobra, zamysł filmu leży. To może chociaż „Słaba płeć?” sprawdza się jako czysta rozrywka, kilkadziesiąt minut lekkiego śmiechu? Otóż nie. Humor zaprezentowany w filmie gra we własnej lidze i jest to liga, przy której skecze ze słynną kabaretową Mariolką jawią się jako najlepsze numery Monty Pythona. Żarty w stylu: zabieramy fana „Jeziora łabędziego” do klubu Go GO po czym jeden z bohaterów kwituje to stwierdzeniem „najlepsze balety w mieście” oraz męski szowinizm – postaci kobiece bez mężczyzn nie mają szans na szczęście – to w „Słabej płci” norma. Do tego należy dodać ogromną inscenizacyjną biedę. Akcja rozgrywa się w 3-4 lokacjach, a poważny korek o którym mówi radio to trzy samochody i traktor. Nie sposób też nie wspomnieć o koszmarnej muzyce towarzyszącej nam podczas seansu. Sprowadza się ona do kilku rzewnych motywów na pianinie, które mają dobitnie podkreślić romantyczność poszczególnych scen. A co z aktorami? Olga Bołądź wypada naprawdę słabo, nie wie co ma grać i po prostu jest na ekranie. Reszta obsady prezentuje podobny poziom. Jedynie Głowacki, który gra tak jak zawsze, niewiele wyróżnia się na plus.

Parafrazując słowa klasyka, nowy film Krzysztofa Langa to kino najgorszego sortu. Komediowy rak który drąży polskie kino i którego należy się jak najszybciej pozbyć aby nie męczyło naszych umysłów. Kino wyrosłe z telenowelowego podejścia i które poza telewizję nigdy nie powinno się ruszać. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że publiczność nie da się takim filmom-produktom zwieść i zaprotestuje nie kupując biletu do kina. Warto to zrobić. Chociażby z troski o stan rodzimej produkcji filmowej.

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?