Przysłuchując się przedpremierowym zapowiedziom oraz wypowiedziom autorów na temat filmowej Czarnej Pantery, można było odnieść wrażenie, że ktoś tu chce wcisnąć nam kolejną poprawną politycznie bajeczkę. Że ktoś stworzy po prostu typowy film tożsamościowy, żerujący na afrykańskim folklorze i kulturze w celu wprawienia w ruch strun dyskusji wokół marnej sytuacji społecznej i ekonomicznej mniejszości afroamerykańskiej. Że w końcu ktoś obsadzi całą produkcję osobami ciemniejszej karnacji i na prawo i lewo rzucać będzie dowcipami kolonialnymi. I w sumie taki stan rzeczy podsuwałaby nam logika – przecież oryginał komiksowy Czarnej Pantery jest takim prowspólnotowym manifestem, a postać króla fikcyjnego państwa Wakanda służy jako pewnego rodzaju medium, wykorzystywane do krzewienia idei świata, gdzie ludzie nie dzielą się na czarnych i białych, lecz na dobrych i złych. Jednakże o ile w przypadku komiksu możemy tu mówić o jakimś skrupulatnym eksplorowaniu konkretnych wartości na przestrzeni wielu zeszytów, tak w przypadku filmu musieliśmy liczyć się z pewną kompresją danych do niecałych 2,5 godzin kinowej przygody. Co oczywiście w zestawieniu z odważnymi i bojowymi rzekłbym, postawami proafrykańskimi twórców sugerowało, że produkcja zaiste przybierze formę takiego bezpośredniego apelu o równość między bliźnimi wszystkich ras. Tak nakazywałaby logika. A jak jest w rzeczywistości? Powiem wam, że wiele już godzin minęło od mojego seansu Czarnej Pantery, a mnie nadal śmieszy to, jak bardzo ten w założeniu promurzyński film jest antymurzyński.
Zobacz również: Kim jest Czarna Pantera? Historia superbohatera #51
Zacznijmy może od samej struktury królestwa Wakandy – państwa, którym włada T’Challa aka Czarna Pantera i które stanowi oś zdarzeń najnowszego filmu Marvela. Możemy tu wymienić wszak cztery warstwy, charakteryzujące hierarchię, piramidę społeczną tam obowiązującą. Najwyżej znajduje się król, rodzina królewska oraz cała admiralicja niezbędna do prawidłowego funkcjonowania monarchii, w czym nieocenioną pomoc stanowi supernowoczesna technologia oparta o surowiec zwany wibranium. Nieco niżej mamy do czynienia z radą plemion, swoistą arystokracją Wakandy, która służy królowi jako organ opiniodawczy i doradczy, dzięki czemu też korzysta z bogactwa, w jakie on opływa. Przedostatnią warstwę stanowi klasyczna klasa średnia, drobnomieszczanie, obywatele, rzemieślnicy i handlarze, którzy dnie całe spędzają na mozolnym kumulowaniu swego dorobku w niższych partiach futurystycznej stolicy. Na marginesie społecznym (i to dosłownie) znajdują się natomiast „prawdziwi” Wakandczycy, mieszkający nie w bogatym sercu państwa, lecz na jego powierzchni, którą niejednokrotnie podczas seansu określa się mianem najbiedniejszego regionu na świecie. Ci ludzie znowuż parają się typowymi dla mieszkańców Czarnego Lądu zajęciami od hodowli po zbieractwo, próbując codziennie na nowo złączyć koniec z końcem.
Nie trzeba być zatem wybitnym politologiem ani socjologiem, aby stwierdzić, że taki schemat zorganizowania społeczeństwa wykorzystuje sporą dawkę stereotypowego spojrzenia na kontynent afrykański. Królestwo Wakandy to państwo takie, jakich w Afryce wiele. Państwo, które nadal korzysta z „dobrodziejstwa” feudalizmu, podporządkowując masy wąskiej klice zarządczej, przekazującej władzę z pokolenia na pokolenie w prywatnych konszachtach, a nie za pośrednictwem woli ludu. To też państwo, w którym bogactwo zarezerwowane jest tylko dla wybranych, eksploatujących złoża drogocennego wibranium w interesach całkowicie partykularnych. Za tworzenie tradycji, kultury, względnie spajającej cały ten konglomerat ekonomicznych sprzeczności, również odpowiadają klasy najwyższe, dzięki czemu ich absolutna kontrola nad ubożejącymi masami zyskuje dodatkową płaszczyznę oddziaływania. I teraz powiedzcie, czy gdzieś już taki opis słyszeliście? Ależ oczywiście! W ten sposób można charakteryzować w zasadzie większość państw Czarnego Lądu – niezależnie od tego, czy w pełnej nazwie tkwi określenie „królestwo”, czy też nie. A więc film ten (i komiks również) pragnie zdyskredytować historyczne uwarunkowania pozycji ludności czarnej w nizinach struktury społecznej, lecz jednocześnie pokazuje, że nawet najbardziej nowoczesne i zrywające z łatką Trzeciego Świata państwo afrykańskie jest zorganizowane na zasadach średniowiecznego feudalizmu. Tylko Amerykanie mogli nakręcić coś takiego.
To oczywiście nie koniec zabawy. Ciekawą sprawą jest także sam konspekt fabularny, narracja opowieści, w której tkwi chyba nawet bardziej dosadny dowód na brak pojęcia twórców, co do tego, jaki efekt osiągnęli. Bo zastanówcie się – jeśli chcielibyście zrobić film o superbohaterze wyzwalającym Afrykę z okowów niewolnictwa i supremacji białej rasy, to zapewne za miejsce akcji obralibyście raczej biedniejsze dzielnice Bronxu lub nieodkrytą przez człowieka wioskę w środku dżungli Konga, a główną postacią byłby przypadkowy noworodek, który w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, co go czeka w przyszłości. Natomiast w Czarnej Panterze sytuacja wygląda zgoła inaczej – niezniszczalnym badassem jest król, który od najmłodszych lat warunkowany był pod przyjęcie brzemienia klanu Pantery i od najmłodszych lat korzystać mógł z przywilejów oraz bogactw mu przysługujących. Nie trudno zatem założyć, że nie ma on pojęcia o problemach, z jakimi na co dzień mierzą się przeciętni i ubodzy obywatele Wakandy, a już tym bardziej nie może on wypowiadać się w imieniu rozsianych po całym świecie pobratymców. Wszystko dlatego, iż służy on przede wszystkim monarchii, jej wyimaginowanej tradycji i jej interesom. Naczelnym zadaniem króla jest wszak ochrona Wakandy przed światem zewnętrznym. Wakandy, której jedynym zabezpieczeniem i pokwitowaniem jest wibranium. A zatem w interesie władcy i Czarnej Pantery jednocześnie leży ochrona wibranium, będącego – o czym już wcześniej wspomniałem – na użytek wąskiej klasy rządzących.
Taki draft fabularny mógłby jeszcze ujść za pewną metaforę pielęgnowania rodzimej kultury i promowania autarkii, lecz wtedy do gry wkracza Erik Killmonger – kuzyn T’Challi, wychowany w czarnym getcie Oakland i reprezentujący niezwykle radykalne poglądy. Twórcy postanowili bowiem przeciwstawić reakcyjne, ugodowe postawy króla Wakandy, który woli „budować mosty aniżeli stawiać mury”, z rewolucyjną retoryką rządów Killmongera, będącego synonimem wszelkiego nonkonformizmu i wywrotowości. Nie muszę chyba mówić, które z tych stanowisk zostało skutecznie zaaprobowane przez autorów, ale przyjrzyjmy się bliżej temu, co udało im się w filmie ukazać. Po pierwsze Erik działa powodowany niezasklepioną raną z dzieciństwa, wzniecającą w nim nienawiść do wszystkiego, co się porusza. I choć nie raz wspomina, że to właśnie on się wychował w dzielnicach nędzy i tylko on wie, jak naprawdę się mają jego ziomkowie, to w gruncie rzeczy główne paliwo stanowi tu zaszłość między jego ojcem a ojcem T’Challi. Historia zatem toczy się w zamkniętym kręgu porachunków rodzinnych, które nie mają nic wspólnego z żywotnym interesem czarnej społeczności ani w Wakandzie, ani tym bardziej na całym świecie. Po drugie Killmonger został wyposażony we wszystkie cechy stereotypowego tyrana – jest porywczy, bezwzględny, wykazuje tendencje sadystyczne i antytradycjonalistyczne. Rewolucja przez niego postulowana nie dotyczy zatem wyzwolenia ludności murzyńskiej, lecz zamiany roli w strukturze społecznej z ciemiężonego na ciemiężcę. Killmongera interesuje jedynie władza i wypływające z niej profity, a cała ta gadka o nierówności, choćby wypowiadana była przez niego w najpiękniejszych słowach, od razu wzmaga podejrzenia o matactwo. A więc rewolucja, która jest jednym z wielu sposobów zmiany aktualnego stanu rzeczy, w przypadku Czarnej Pantery jest całkowicie deprecjonowana jako metoda jednoznacznie prymitywna i służąca wyłącznie rozkwitowi tyranii. Co za tym idzie, twórcy opowiadają się po stronie ugodowego, demokratycznego rozstrzygania sporów, a to, jak wiemy, pozostaje wierne zachowaniu statusu quo, bo przecież w gruncie rzeczy nikomu nie zależy na jakiejkolwiek zmianie. Mylił się więc swego czasu Giuseppe Tomasi di Lampedusa, który twierdził, że „jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko musi się zmienić”. No, a przynajmniej mylił się w oczach scenarzystów Marvela.
Zobacz również: Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi, czyli disneyowski Triumf woli
Wszystko to tworzy zatem zabawną sytuację sankcjonowania marginalnego znaczenia czarnej społeczności przy użyciu potencjalnie promurzyńskiej retoryki. Sytuację obrażającą wszelkie wydania wolnomyślicielstwa. Twórcy Czarnej Pantery zafundowali niejako mniejszości afroamerykańskiej przekonanie o dziejowej słuszności niewolnictwa, lecz jeśli niegdyś przyjmowało ono formę brutalnych łapanek, tak teraz przybiera postać poddańczości elitom. Tak czy owak, wychodzi na jedno, a najlepszym, co ta społeczność może zrobić, jest bezwarunkowa integracja z białą rasą panów. Nie ma to, jak zapominać o stuleciach wyzysku i poniżania na rzecz legitymowania władzy, która za ten stan odpowiada. Wszystko dla Ameryczki. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak za szeregowym Jokerem z Full Metal Jacket powtórzyć słynne i nieustannie aktualne pytanie: „czy to ty Johnie Wayne, czy może ja?”.
Ilustracja wprowadzenia: Marvel