Wiedźmin Geralt z Rivii, podobnie jak w sadze (która została tutaj zredukowana do całkiem przejrzystego wątku pozwalającego głównemu bohaterowi bardzo szybko wejść w sam środek politycznych wydarzeń) żyje z dnia na dzień, ubijając potwory. Wkrótce los wiąże go z dwójką niezwykłych istot. Pierwsza z nich, Yennefer, to chodzący kamuflaż – istota piękna z zewnątrz, ale szkaradna w środku, wiecznie potwierdzająca swoją dobroć we własnych oczach. Druga, Ciri, jest ważnym elementem konfliktu, który rozgrywa się w świecie zamieszkanym przez bestie w ludzkiej oraz nieludzkiej skórze.
Fabularnie więc jest bardzo blisko tego, co znamy z książek, ale znajdą się również spore zaskoczenia. Przypatrujemy się więc historii postaci, które były w książkach bardziej transparentne (a szczególnie ich przeszłość – tutaj naprawdę rzuca ona na nich nowe światło), a bestiariusz jest całkiem pokaźny jak na pierwszy sezon produkcji z tak rozbudowanym światem. Gdzieś między tym wszystkim czai się naprawdę sporo mięsa do ponownego odkrycia, pierwsze odcinki serialu ogląda się bowiem sprawnie, choć bez efektu „wow”. Im głębiej w las, tym bardziej intryga staje się przejrzysta i realistyczna. Myślę, że fani prozy Sapkowskiego będą mieli o czym rozmawiać w kontekście rozwiązań fabularnych, ale też nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek miał problemy ze zmianami, które jeszcze bardziej wzbogacają cechy charakterów zaproponowane przez pisarza. Netflix bada jeszcze tę rzeczywistość i obwąchuje postacie, ale zarysowuje nam okazałość świata przedstawionego oraz swojskość. Nie jest turbosłowianizm, którego tak bardzo życzyli sobie krzykacze poukrywani na Wykopie, ale pomiędzy zamerykanizowaną wersją polskiego fantasy a rzeczywistością poznaną w grze znajduje się całkiem spora przestrzeń z klimatem będącym wypadkową tych dwóch mediów. W połączeniu z muzyką pozwala to stworzyć rozpoznawalną produkcję, która może bardzo ciekawie zostać rozbudowana w kolejnym sezonie, bo drżenie wyjątkowości ten serial wywołuje tylko niekiedy.
Jest jednak coś, co czasami wytrąca nas z immersji, mianowicie efekty specjalne. Nic szczególnie taniego albo brzydkiego, ale przygody Geralta wyglądają najlepiej wtedy, gdy rozgrywają się katakumbach, w ciemnym lesie albo na letnich łąkach. Henry Cavill oraz jego świeżo wyhodowane mięśnie o dziwo dobrze komponują się ze scenerią, a nienaturalna olbrzymiość aktora jest elementem nie tylko żartów wewnątrz świata wykreowanego, ale również jego logiki. Cavill pierwszy raz w swojej karierze jest rozgrzeszony ze swojej pochmurności oraz zwierzęcości w scenach akcji, a te – szczególnie walki na miecze – są bardzo dobre. Najciekawsza jest za to kreacja Anyi Chalotry jako Yennefer. Postać ta jest pogłębiona względem oryginału, a sama aktorka bardzo dobrze lawiruje między drapieżnym erotyzmem a zagubioną dziewczyną. O reszcie postaci oraz ich poprowadzeniu nie napiszę, gdyż łatwo popsuć zabawę związaną z ich odkrywaniem, ponieważ mamy wrażenie, że poznajemy je na nowo nawet, jeśli pochodzą z lektury.
Smakuje mi to – gdyby ktoś mnie zapytał, jak czuję się po pierwszych odcinkach przygód Geralta z Rivii. Serial, który wyraźnie chce być nowym ojcem dla sierot po Grze o Tron, jest produkcją nie bez wad, bardzo wolno nabierającą rytm, ale szczególnie w drugiej połowie – satysfakcjonującą oko i ucho. Jak to jednak bywa z dziećmi, które bardzo szybko rwą się do chodzenia o własnych siłach, będę się mu jeszcze przypatrywał. Kto wie, może wraz z zakończeniem sezonu to obwąchiwanie się z Geraltem przyniesie sztamę.