Black Armory rozpoczyna się w dość dziwny i niezrozumiały sposób. Otóż zostajemy wysłani do tajemniczej części galaktyki i po pokonaniu przeciwników, którzy oczywiście chcą nam podróż utrudnić, natrafiamy na pewną tajemniczą postać. Jak nie trudno się domyślić, nie jest ona zbyt przyjaźnie nastawiona i mówi nam wprost, iż nie jesteśmy tutaj mile widziani. W takim wypadku zapewne każdy z nas obróciłby się na pięcie i grzecznie wymaszerował. No ale byłoby to za proste. Co zatem zrobił nasz Strażnik? Wyciąga pewną tajemniczą kartę, którą zebraliśmy wcześniej w walce z przeciwnikami i wpada na pomysł, aby pokazać swoje trofeum naszemu tajemniczemu gospodarzowi. Możecie wierzyć lub nie, ale pomysł okazuje się strzałem w dziesiątkę, gdyż tajemnicza postać wita nas uroczyście w miejscu o nazwie Black Armory, a siebie przedstawia jako ADA-1. Czasem proste rozwiązania okazują się najlepsze… Nie mam pojęcia jaki był główny zamysł tego prologu, coś chyba poszło nie po myśli Bungie podczas produkcji.
Szczerze mówiąc ów prolog dobrze później odwzorowuje całość produkcji. Wszystko na co natkniemy się progresując ekspansje nie ma zbytnio rozwiniętej fabuły, sensu, a także gameplay’u. Sama nasza tajemnicza dotychczas postać nie zostaje dalej rozwinięta, a z miejsca staje się handlarzem, u którego możemy kupować uzbrojenie i pobierać misje. O co zatem chodzi w ów misjach? Musimy oczyścić i uruchomić wszystkie kuźnie połączone z Black Armory. To w sumie wszystko.
Niestety, nie oczekujcie w zadaniach wątku fabularnego jakiś nowości, czy też rozbudowanych mechanik. Questy nie są zbytnio wciągające, kończą się bardzo szybko i stanowią głównie oczyszczanie pomieszczeń z przeciwników. Po ukończeniu fabuły możemy przystąpić do odblokowania nowego trybu – Kuźni. Jak to wygląda? Otóż musimy udać się kilkukrotnie do danego Kuźni, których jest kilka i w zasadzie pokonać przeciwników i pozbierać fragmenty. Gdy uzbieramy odpowiednią ilość ów fragmentów, to w końcu odblokowuje nam się główy event związany z daną Kuźnią. Dlaczego? Zapewne po to, aby tanim kosztem wypchać trochę miejsca w zawartości.
Zatem co czeka na nas po wykonaniu tej syzyfowej pracy? Otóż, kolejne Kuźnie wyglądają praktycznie identycznie: pokonujemy hordy przeciwników, następnie zbieramy kule energii, które rzucamy w kuźnie aby ją uruchomić, po czym walczymy z głównym bossem. Nic szczególnego. Niezbyt adekwatna zapłata. Można ten tryb porównać trochę do Protokołów Eskalacji, a nawet powiedzieć, że wygląda wręcz identycznie i głównie stąd ten niesmak.
Black Forge ma dwa główne pozytywy, z czego jeden taki połowiczny. Otóż pierwszy z nich, to poprawiono rzecz, o którą proszono już od samej premiery Destiny 2, a więc matchmaking. Dobór towarzyszy broni, z którymi razem oczyszczamy kolejne kuźnie jest naprawdę trafny i dostosowany do naszego poziomu. Drugim plusem, jest wątek Spidera, który odblokowuje się po ukończeniu drugiej kuźni. Czemu ten pozytyw jest połowiczny? Otóż mimo, że fabuła jest ciekawa i dość interesująca, to misje zostały wykonane w taki sposób, aby tylko uprzykrzyć nam życie. Składają sie z serii wyzwań, które tak naprawdę jedyne co testują to cierpliwość gracza. Raz jeszcze mamy do czynienia z grindem, przewlekanym dużą losowością.
Tak więc jak wypada Black Forge? Można powiedzieć, że po Porzuconych, Bungie sprowadziło graczy szybko na ziemię. Dodatek nie jest zbyt rozbudowany, wręcz nie posiada fabuły, a stanowi, nazwijmy to kolokwialnie – zapchaj dziurę. O tyle dobrze, że nie jest to ostatnia ekspansja, gdyż Bungie zapowiedziała jeszcze dwie. Tylko czy któraś z nich w ogóle dorośnie do pięt Porzuconym?
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe
Jest nowy RAID wiec nie płacz