Zemsta rewolwerowca
Zemsta rewolwerowca

Zemsta rewolwerowca – recenzja filmu. Ci, którzy piszą własną historię

O śmierci westernu zaczęło się mówić już dawno temu, jeszcze w XX wieku. I oczywiście, lata świetności gatunku przeminęły bezpowrotnie wraz z postępującą demitologizacją Dzikiego Zachodu, ale to wcale nie oznacza, że twórcy filmowi zasypali go grudą ziemi i już nie chcą do tego wracać. Po prostu robią to rzadziej, jednak historia amerykańskiego pogranicza wciąż bywa inspiracją. Niektórzy podbierają jedynie pewne tropy gatunkowe, jak choćby ostatni sprawiedliwy lub pojedynki rewolwerowców, które umieszczają w zupełnie innych dekoracjach. Są też tacy, którzy próbują odtworzyć Dziki Zachód jako taki, przy okazji wietrząc zatęchłe saloony i preriowe krajobrazy nowatorskimi rozwiązaniami. Kimś takim jest Jeymes Samuel znany bardziej pod scenicznym pseudonimem The Bullitts.

Samuel zafascynowany zarówno samym gatunkiem, jak i historią czarnoskórych rewolwerowców, którzy zapisali się w historii Dzikiego Zachodu, zaczął marzyć o realizacji westernu już ponad dekadę temu. Marzenie udało mu się spełnić całkiem szybko, ale tylko częściowo, ponieważ w 2013 roku zadebiutował jako reżyser 50-minutowym filmem They Die by Dawn opowiadającym o nietypowym pojedynku czterech wyjętych spod prawa mężczyzn. Z dzisiejszej perspektywy można to potraktować jako szkic czekający na rozwinięcie, które nastąpiło dopiero 8 lat później w Zemście rewolwerowca. W międzyczasie z rozwijającym się projektem pełnometrażowego filmu łączeni byli różni aktorzy, niektórzy jak Michael Kenneth Williams czy Rosario Dawson mieli powtórzyć swoje role z krótszego metrażu, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Natomiast Sterling K. Brown, Wesley Snipes i Cynthia Erivo musieli zrezygnować z udziału w projekcie, ponieważ terminy zdjęć zmieniły się, gdy na początku poprzedniego roku wybuchła pandemia. To wszystko nie przeszkodziło w zebraniu imponującej obsady, ale do tego jeszcze wrócimy.

Zobacz również: Nowiny ze świata – recenzja filmu. Żywot człowieka poczciwego

Zemsta rewolwerowca

fot: materiały prasowe/Netflix

Zemsta rewolwerowca odwraca perspektywę narracyjną, do której przyzwyczaiły nas westerny. Biali służą właściwie za statystów, bo nawet temat podziałów rasowych jest niespecjalnie istotny; jeśli już się pojawia, to zostaje potraktowany z humorem. Liczą się czarnoskórzy bohaterowie, którzy nie tylko są oparci na historycznych postaciach, ale wręcz noszą ich nazwiska. Nat Love, Rufus Buck, Stagecoach Mary, Cherokee Bill, Bass Reeves, Jim Beckworth, Bill Pickett – film rozpoczyna się planszą informującą, że oglądamy fikcyjną historię i że ci ludzie istnieli naprawdę. W rzeczywistości większość z nich nie miała ze sobą do czynienia, ale w filmie istnieją wzajemne relacje w przeróżnych konfiguracjach. Od miłości aż po nienawiść, od lojalności aż po zdradę. Choć bywa niepoważnie, to niektóre zależności emocjonalne mają biblijny wymiar. Kain i Abel na Dzikim Zachodzie? Trochę tak, ale podobnie jak u Tarantino jest to przepuszczone przez postmodernistyczny filtr.

Czy taką historię można byłoby opowiedzieć z grobową miną? Może i tak, ale ironia jest dobrą asekuracją. Gdy postaci same nie traktują się poważnie, to i widzom trudniej się czepiać, chociaż dla chcącego nic trudnego. Samuel przetwarza znane westernowe tropy, próbując zaproponować coś świeżego. I kilka rzeczy udaje się doskonale, mam tu na myśli dłuższą scenę mordobicia, w której biorą udział dwie kobiety, a także rewolwerowe pojedynki rozgrywające się nieco inaczej, niż tego oczekujemy. Przemoc – znowu, podobnie jak u Tarantino – jest atrakcyjna wizualnie, trafieni robią piruety w powietrzu, krew wesoło tryska na boki, a starcia chwilami rozgrywają się w zwolnionym tempie lub na nagłych zbliżeniach kamery. Lepiej tu wychodzi opowiadanie obrazami, starannie przygotowanymi sekwencjami akcji niż przydługimi monologami tłumaczącymi, jak się czują postaci. W końcu finałowa strzelanina nie jest kilkuminutowym punktem kulminacyjnym, ale zajmuje całe, ostatnie pół godziny filmu.

Zobacz również: To musi być miłość – recenzja filmu. Nie wiem co to, ale zdecydowanie nie miłość

Zemsta rewolwerowca

fot: materiały prasowe/Netflix

Jeymes Samuel to człowiek-orkiestra, oprócz pisania scenariusza i reżyserii zajął się również przygotowaniem ścieżki dźwiękowej. To samo zrobił we wspominanym wcześniej krótszym metrażu They Die by Dawn, ale tam nie eksperymentował, komponując utwory odwołujące się choćby do Ennio Morricone. Natomiast w Zemście rewolwerowca muzyka staje się jednym z najważniejszych elementów filmu, podkreślając jeszcze bardziej zabawę gatunkiem. Otóż na eklektyczny soundtrack składa się m.in. hip-hop, reggae, funk, a co więcej teksty wielu utworów sensownie uzupełniają scenariusz, zbliżając niektóre sceny do musicalu. Samuel potwierdza tym samym, że nie interesuje go opowiadanie o Dzikim Zachodzie z perspektywy historycznej, a raczej tworzenie nowej, własnej historii. A w tym pomaga mu wyjątkowy casting. Idris Elba w roli nazywanego diabłem Rufusa Bucka ze swoim nieprzeniknionym, bezlitosnym spojrzeniem kojarzy się z Henrym Fondą z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Jonathan Majors przypomina, że nie każdy mściciel musi być ponurakiem. A Zazie Beetz i Regina King, dosłownie i w przenośni, walczą o tytuł najbardziej wyrazistej postaci filmu.

Zemsta rewolwerowca

fot: materiały prasowe/Netflix

Zemsta rewolwerowca to współczesny western w komiksowym wydaniu, o czym świadczą już napisy początkowe. Sprawdza się bardzo dobrze jako rozrywka, gorzej jako emocjonalna opowieść o zaklętym kręgu przemocy, bo odnosimy wrażenie, że prawie wszystkie postaci mają z tego radochę i gdyby tylko mogły, pozabijałyby jeszcze więcej. Cieszę się jednak, że taki tytuł dzięki Netfliksowi może dotrzeć w różne zakątki świata, bo starsze westerny z tak liczną czarnoskórą obsadą jak np. The Legend of Nigger Charley czy Posse są dzisiaj zupełnie zapomniane. A Zemsta rewolwerowca może nawet doczeka się sequela, bo jak wiadomo, mścić można się w nieskończoność.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Netflix

Fan westernów, kina noir i lat 80. Woli pisać o filmach niż o sobie.
A tu sobie zapisuje rzeczy:
https://www.facebook.com/Wjednymujeciu1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?