Wiking – recenzja filmu Roberta Eggersa! I’m vengeance!
Autor: Łukasz Kołakowski
20 kwietnia 2022
Kolejne produkcje w reżyserii Roberta Eggersa rosną, jeśli chodzi o budżet, w absolutnie zastraszającym tempie. Próba trzech filmów jest za mała, aby znaleźć wzór tej funkcji, ale 90 milionów dolarów, o jakich informuje nas szperanie w źródłach, przy czterech milionach Czarownicy i jedenastu Lighthouse to wzrost bliski wykładniczemu, który nowy film tego reżysera pozwala określić mianem wysokobudżetowego. Półkę wyżej zajmują już tylko największe superbohaterskie blockbustery i franczyzy, które w swoich kolejnych częściach są obarczone bardzo niskim ryzykiem braku zysku wytwórni. W przypadku filmu Wiking, z perspektywy widza ważniejsze było jednak pytanie, czy jest w niego wpisane tego typu niebezpieczeństwo pod kątem jakościowym. Czy powiększenie wydatków na film ośmiokrotnie sprawi, że na ekranie ujrzymy ekwiwalent uderzającej do głowy reżysera wody sodowej? A może będzie się to wiązać ze sztywnymi ramami producenckimi, które gościowi, który dopiero co robił ciemny film z dwoma aktorami w formacie 4:3, zwiążą ręce. Materiały promocyjne tego jednak nie zapowiadały, dlatego też u wielu kinomanów tytuł ten lądował blisko szczytu najbardziej oczekiwanych filmów tego roku. Seans natomiast rozwiewa wątpliwości. Było warto!
Amleth to nie bez przyczyny imię, do którego dodanie jednej litery na początku skojarzy nam historię z głównym bohaterem jednego z najważniejszych dramatów Szekspira. Oryginalnie postać ta, pochodząca z nordyckiej legendy, była dla Hamleta pierwowzorem. Znany z nordyckiej legendy, przenoszonej najpierw drogą ustną, a spisanej po raz pierwszy na początku XIII wieku, książę wciąż ma swoje miejsce w popkulturze. Najnowsza jego inkarnacja jednak mniej hamletyzuje, a więcej ciężaru przenosi na siłę ludzkich mięśni i chęć zemsty. Sfilmowaną piękną i wchodzącą w głąb problemu tego uczucia techniką Roberta Eggersa.
fot. materiały prasowe
Nasz młodzieniec przeżywa bowiem śmierć swojego ojca osobiście. Piękne początkowe sceny pokazują nam jego relację z królem Horwendilem i pewien pozostający w obrębie spoilerów rytuał, który ją ugruntowuje. Zaraz potem jednak wzorem innego dobrze znanego w popkulturze wcielenia dramatu Szekspira i Skazy, znajduje się zazdrosny brat, który na oczach schowanego syna funduje królowi wędrówkę na łono Abrahama. Wszystkie wycelowane w jego tors strzały ranią psychicznie syna coraz bardziej, jednak nie one są tym, co pcha go do zemsty. Zemstą jest bowiem naznaczony już wcześniej, co w krótkiej zbitce scen Eggers doskonale podkreśla. Bo tym właśnie jest tak naprawdę jego nowy film. Bardzo nowoczesnym studium odwetu.
Opis tej historii zawiera się w niezbyt wielu słowach przelewając to na papier, jednak potem do gry wchodzi kinowy ekran, który sprawia, że na 140 minutowym metrażu z pogoni Amletha wyrasta jak na razie główny kandydat do tytułu filmu roku. To fantastyczna mieszanka dopracowania wszystkich elementów kinowego rzemiosła, która tworzy na ekranie piękną mozaikę krwi, abstrakcji i krajobrazów. Wizualnie czuć tu jednocześnie rozmach i piękno, jak i brud i ubóstwo, z jakim musi zmagać się protagonista. Zarówno brutalność jak i bezkres świata i tułaczki (lądowej i wodnej) odbija się w niesamowicie wyglądających kadrach. To tu widać największe podkręcenie poziomu w stosunku do poprzednich filmów twórcy, spowodowane otrzymanym budżetem. I bardzo, bardzo dobrze.
fot. materiały prasowe
Do podkręcenia atmosfery opowiadanej w historii w równym stopniu treściowo, jednak w dużo mniejszym metrażowo Eggers wykorzystuje treści abstrakcyjne, które pozwalają mu równie wnikliwie zajrzeć do wnętrza swojego bohatera. To, jak i bardziej materialna strona tej fabuły, dąży do zabrania Amlethowi absolutnie wszystkich powodów, jakie prowadzą go do ostatecznego pojedynku i zemsty na bracie swojego ojca. Wiking to film o nałogu, potężnym i pochłaniającym człowieka bez reszty. Nie tak dawno mieliśmy okazję ogrywać kapitalny scenariusz The Last of us: Part II, który zemstę próbował nam wybić z głowy wzbudzając emocje w stosunku do obiektu rozrachunków. Finalnie doszedł do podobnego punktu co tutaj, jednak używał innych środków. W obydwu przypadkach temat poszedł jednak pod rękę utalentowanych ludzi, którzy dokładnie wiedzieli, jak chcą go ugryźć i którym nikt nie przeszkadzał. A ci, co mogli, niewątpliwie pomagali.
Pomogła obsada i jej koncert, jaki zagrali na ekranie do nut swojego utalentowanego dyrygenta. Choć film, dosłownie i w przenośni, na swych barach musi ciągnąć Alexander Skarsgård, to wszyscy, którzy mu pomagają, również wnoszą wiele do tej potężnej historii. Z seansu wyniesiecie zarówno niepokojące twarze Willema Dafoe i Bjork, jak i grającą świetną, choć nieco wycofaną rolę Anyę Taylor-Joy. Z każdego biją tutaj emocje będące odzwierciedleniem tego, co akurat ma wybrzmieć w scenariuszu. Dlatego też, choć właściwie każdy z bohaterów jest tutaj celem umotywowania postępowania głównego, nie sposób nie uwierzyć w ich role.
fot. materiały prasowe
To naprawdę nie zdarza się tak często, żeby utalentowany reżyser, mając do dyspozycji dużo bardziej komercyjne dzieło i logo wielkiej wytwórni przed napisami początkowymi w tak spektakularny sposób się obronił. W tym przypadku jednak, trzeci pełny metraż Roberta Eggersa to jego trzeci znakomity film, którego większa niż poprzednio przystępność wiąże się bardziej z przyziemnością tematu, niż większą chęcią dopasowania do masowego odbiorcy. Jeśli trend budżetów tych filmów się utrzyma, następny będzie musiał zrobić już za około miliard dolarów. Nie wiem jak Wy, ale ja jakbym miał, to bym dał.
Zdaniem innych redaktorów:
Adam Mańkowski:
Robert Eggers kontynuuje dobrą passę reżyserską, dostarczając nam surowe mięso w sosie z toksycznej męskości. „Wiking” to kolejny ambitny projekt reżysera, który, tym razem, zapewnia nam kino zemsty połączone z motywami rodem z tragedii greckiej.
Treść, co ważne, stara się obfitować w coś więcej niż oklepany do granic możliwości motyw zemsty bohatera. Historia okraszona mitologią oraz motywem przeznaczenia nadaje głębsze motywacje dla postępowania postaci. Poza tym, film poddaje ocenie słuszność samego motywu zemsty protagonisty. Od strony audiowizualnej można by wymagać jednak jeszcze więcej, niż to, co dostajemy. Mastershoty, naturalizm, nadnaturalne, epickie ujęcia na sferę życia po śmierci – to wszystko potrafi zaprzeć dech w piersiach. Inną kwestią jest to, że Eggers zdążył zawiesić sobie poprzeczkę tak wysoko, że przy wizualnej maestrii rodem z filmu „Lighthouse”, chciałoby się, by nowy film reżysera oferował skrajnie kipiącą stylem estetykę. Tu natomiast zdarzają się momenty, gdzie chciałoby się, by potencjał został bardziej wykorzystany, a sceny w większej mierze ukazywały widoczny styl reżyserski. Zwłaszcza mając w głowie, jak ciężar surowej, fizycznej przemocy zostaje przedstawiony w filmach pokroju „Zjawy”.
Pozostaje pytanie, czy warto doszukiwać się wad w kolejnym niezwykle udanym dziele rosnącego na naszych oczach klasyka kina. „Wiking” zdaje się potykać na drobnych błędach (kontekst postrzegania religii chrześcijańskiej mógłby być bardziej rozwinięty, warstwa wizualna zbliżona suwakiem do 100% wykorzystania potencjału), ale w istocie prezentuje kino zemsty, które w udany sposób korzysta z motywów mitologicznych. Dobrze utwierdzić się w przekonaniu, że Eggers nie schodzi poniżej pewnego, bardzo wysokiego poziomu.
Ocena w skali MoviesRoom: 70/100
Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]