Minionki: Wejście Gru – recenzja filmu. Minionki

Nie wiem, czy lubię filmy o Minionkach, ale na pewno na swój sposób je podziwiam. Illumination i Universal z pomocą tych żółtych, w sumie to nie wiadomo skąd pochodzących żółtych istot z oczami stworzył jedną z lepiej stojących na własnych nogach marek popkultury. Tworząc kolejne filmy, co wydaje się niemożliwe, mają nawet łatwiej niż Disney, zalewając nas kolejnymi falami półproduktów ze świata Gwiezdnych Wojen czy taśmowo, co miesiąc wypuszczanymi serialami Marvela. Wszystko dlatego, że wspomniane studio Myszki Miki musi chociaż udawać, że coś kombinuje. Wymyślić na nowo jakiegoś bohatera, przedłużyć perypetię innego czy przywrócić z filmowego grobu jeszcze kogoś. Minionki wystarczy, że wyjdą na ekran, a zostaną powitane z tym samym entuzjazmem zarówno dzieciaków, jak i większych fanów. Zapewne tak będzie też za piątym razem.

Minionki: Wejście Gru to kolejna odsłona serii, która do opowiadania historii wykorzystuje dokładnie te same tropy. Znowu wajcha zostaje przekręcona w stronę zła, poznajemy pakę uroczych villainów, która chce zniszczyć świat i robić spektakularne zbrodnie, a w swoich złowieszczych działaniach mają fanów na całym świecie. Grupa nazywa się Vicious 6 i od razu sprawa wrażenie nieco rozminiętej z tym, co mówi się o nich w tym filmie. Od razu rzuca się bowiem w oczy, że sprzedać żadnego z nich jako interesującej postaci się nie udało. Nie będziecie o nich pamiętać po kilku godzinach od seansu. A jeśli nie aż tak szybko, to po kilku dniach już na pewno.

Nie przeszkadza to jednak wspomnianej szóstce być idolami dla pewnego dwunastolatka, Gru, którego piwnica jest pełna bliżej niezidentyfikowanych istot. Wstęp brzmi sztampowo i istotnie taki jest, bo jeśli zaczęlibyście dopisywać tę historię, pewnie dużo elementów pokryłoby się z tym, co ostatecznie otrzymujemy na ekranie. Będzie kilu innych bohaterów, będą jakieś sprawne zawiązania, a skończy się na… No dobra, aż tak się nie zapędzimy, jednak chciałem tylko podkreślić, jak bardzo rzemieślniczą robotą  jest ten scenariusz. Dzieciakom nie powinno to jednak przeszkadzać, z uwagi na jeden, najważniejszy fakt.

Zobacz również: Buzz Astral – recenzja animacji Pixar. Andy i jego gust

Nowy film jest bowiem chyba najbardziej kolorowym i najbardziej efektownym odcinkiem serii pod względem tego, co dzieje się na ekranie. Poprzez podkręcenie palety barw jak i coraz to sprawniejsze wykorzystanie elementów filmów superbohaterskich uzyskano efekt, który dla najmłodszych może być naprawdę zajmującą i satysfakcjonującą przygodą. Minionki cały czas robią śmieszne rzeczy, a jeśli mogą przy okazji, wraz z innymi bohaterami, mogą pokorzystać trochę z superbohaterskich mocy, uśmiechów na twarzy dzieciaków powinny wywołać więcej. Mają okazję pobiegać jak Quicksilver i zmienić się w urocze minionkokurczaki, co jest inscenizacyjnym krokiem do przodu w stosunku do poprzednich części. Sprawił on jednak, że hamulce puściły również tam, gdzie nie zawsze powinny. Scena z przelotem do San Francisco i to, jaki absurd zrobili twórcy z przelotu samolotem pasażerskim jest tu najlepszym przykładem przestrzelonej. Nie wiem, czy to tylko moje odchylenie zawodowe, ale nawet na świat Minionków był to moment zbyt absurdalnym.

Pamiętam jak przy poprzednim filmie, Gru, Dru i Minionki, w tytule recenzji napisałem dość przekornie, że nie jest to film o Minionkach. Przeszkadzało mi bowiem to, jak żółte stworki zostały zepchnięte na margines, nie tylko nie mając w tym filmie zbyt dużo do roboty, ale i będąc zepchniętymi do roli rozśmieszaczy. Na szczęście nowa część to znowu produkcja, która oddaje Minionkom to, co żółte. Kevin Bob, Stuart, Otto i ich kompani są w tej produkcji na szczycie, mogąc się wykazać mnóstwem nowych momentów do memów. Na szczęście jednak takie, które pozwolą się nam zaśmiać, również się znajdą.

Zobacz również: Sonic 2: Szybki jak błyskawica – recenzja filmu. Gotta go fast!

Minionki – to tytuł tej recenzji, ale także słowo, którym najprościej oddać wrażenia płynące z tego seansu. To kolejna już pod tą marką definicja niewychodzenia ze strefy komfortu. Rzadko bardziej niż tutaj oznacza to, poza rozwiązaniami fabularnymi i wspomnianymi w tekście cechami, także niezapadającą się poniżej pewnego poziomu jakoś produkcji. Choć często mało przejmuje się nawet tym, co opowiadano tutaj w poprzednich częściach, trudno znaleźć drugą taką markę we współczesnej popkulturze i na pewno jest to jej niebywały sukces. Wydaje się też, że nowej część passa nie opuści i mimo pandemicznego zamrożenia na 2 lata będzie mogła świętować kolejne sukcesy. A o tym, jak utrzymanie takiej serii jest trudne, może opowiedzieć Wam jeden astronauta, bohater jednej z najpopularniejszych serii animacji w historii kina.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?