Minionki: Wejście Gru to kolejna odsłona serii, która do opowiadania historii wykorzystuje dokładnie te same tropy. Znowu wajcha zostaje przekręcona w stronę zła, poznajemy pakę uroczych villainów, która chce zniszczyć świat i robić spektakularne zbrodnie, a w swoich złowieszczych działaniach mają fanów na całym świecie. Grupa nazywa się Vicious 6 i od razu sprawa wrażenie nieco rozminiętej z tym, co mówi się o nich w tym filmie. Od razu rzuca się bowiem w oczy, że sprzedać żadnego z nich jako interesującej postaci się nie udało. Nie będziecie o nich pamiętać po kilku godzinach od seansu. A jeśli nie aż tak szybko, to po kilku dniach już na pewno.
Nie przeszkadza to jednak wspomnianej szóstce być idolami dla pewnego dwunastolatka, Gru, którego piwnica jest pełna bliżej niezidentyfikowanych istot. Wstęp brzmi sztampowo i istotnie taki jest, bo jeśli zaczęlibyście dopisywać tę historię, pewnie dużo elementów pokryłoby się z tym, co ostatecznie otrzymujemy na ekranie. Będzie kilu innych bohaterów, będą jakieś sprawne zawiązania, a skończy się na… No dobra, aż tak się nie zapędzimy, jednak chciałem tylko podkreślić, jak bardzo rzemieślniczą robotą jest ten scenariusz. Dzieciakom nie powinno to jednak przeszkadzać, z uwagi na jeden, najważniejszy fakt.
Nowy film jest bowiem chyba najbardziej kolorowym i najbardziej efektownym odcinkiem serii pod względem tego, co dzieje się na ekranie. Poprzez podkręcenie palety barw jak i coraz to sprawniejsze wykorzystanie elementów filmów superbohaterskich uzyskano efekt, który dla najmłodszych może być naprawdę zajmującą i satysfakcjonującą przygodą. Minionki cały czas robią śmieszne rzeczy, a jeśli mogą przy okazji, wraz z innymi bohaterami, mogą pokorzystać trochę z superbohaterskich mocy, uśmiechów na twarzy dzieciaków powinny wywołać więcej. Mają okazję pobiegać jak Quicksilver i zmienić się w urocze minionkokurczaki, co jest inscenizacyjnym krokiem do przodu w stosunku do poprzednich części. Sprawił on jednak, że hamulce puściły również tam, gdzie nie zawsze powinny. Scena z przelotem do San Francisco i to, jaki absurd zrobili twórcy z przelotu samolotem pasażerskim jest tu najlepszym przykładem przestrzelonej. Nie wiem, czy to tylko moje odchylenie zawodowe, ale nawet na świat Minionków był to moment zbyt absurdalnym.
Pamiętam jak przy poprzednim filmie, Gru, Dru i Minionki, w tytule recenzji napisałem dość przekornie, że nie jest to film o Minionkach. Przeszkadzało mi bowiem to, jak żółte stworki zostały zepchnięte na margines, nie tylko nie mając w tym filmie zbyt dużo do roboty, ale i będąc zepchniętymi do roli rozśmieszaczy. Na szczęście nowa część to znowu produkcja, która oddaje Minionkom to, co żółte. Kevin Bob, Stuart, Otto i ich kompani są w tej produkcji na szczycie, mogąc się wykazać mnóstwem nowych momentów do memów. Na szczęście jednak takie, które pozwolą się nam zaśmiać, również się znajdą.
Minionki – to tytuł tej recenzji, ale także słowo, którym najprościej oddać wrażenia płynące z tego seansu. To kolejna już pod tą marką definicja niewychodzenia ze strefy komfortu. Rzadko bardziej niż tutaj oznacza to, poza rozwiązaniami fabularnymi i wspomnianymi w tekście cechami, także niezapadającą się poniżej pewnego poziomu jakoś produkcji. Choć często mało przejmuje się nawet tym, co opowiadano tutaj w poprzednich częściach, trudno znaleźć drugą taką markę we współczesnej popkulturze i na pewno jest to jej niebywały sukces. Wydaje się też, że nowej część passa nie opuści i mimo pandemicznego zamrożenia na 2 lata będzie mogła świętować kolejne sukcesy. A o tym, jak utrzymanie takiej serii jest trudne, może opowiedzieć Wam jeden astronauta, bohater jednej z najpopularniejszych serii animacji w historii kina.