Myśląc, z którym blockbusterem z ostatnich lat mogę zestawić Wakandę forever tak, aby szybko naszkicować Wam, czego mniej więcej można się spodziewać, na myśl przychodzi mi Matt Reeves i jego Ewolucja Planety małp. W niej znajduje najwięcej analogii z tym, czym jest nowy film Marvela w kwestii historii. Mamy dwie (a właściwie trzy, ale ta ludzka to tak malutko) strony konfliktu, a także relacje na najwyższym szczeblu, przez które przelewa się krew i pojawiają spory, które można byłoby zażegnać dość szybko. Innymi decyzjami góry i słuchaniem głosu rozumu.
Nastroje w Wakandzie po śmieri T’Challi są raczej minorowe. Królowa Ramonda stara się jak może dbać o dobre stosunki międzynarodowe, a kraj zaczynają dopadać ohydne łapska zachodniego kapitalizmu. Vibranium takie fajne, świetnie byłoby je mieć. W jego posiadaniu jest tylko marvelowe afrykańskie Państwo, wszyscy inni mogą obejść się smakiem, dlatego też starają się je zdobyć nieco mniej etycznie. Tak pokrótce można scharakteryzować sytuację, jaka zastaje nas na początku seansu na lądzie. Ląd ten jest tu słowem kluczem, bo jak się okazuje, cywilizacja jest jeszcze pod wodą i również ma coś do powiedzenia w kwestii drogocennego surowca. Ludzie w pierwszej pokazanej akcji chcą go przechwycić od obywateli Wakandy, jednak już przy kolejnej okazji natrafiają na tych drugich. Tych, o których gdyby nie fakt, że wyglądają zdecydowanie gorzej, można byłoby powiedzieć, że urwali się z planu Avatara. Są jednak równie potężni.
W stawce są oczywiście Stany Zjednoczone. Kolos, który Vibranium do tej pory widział co najwyżej na tarczy Kapitana Ameryki, również ma w sprawie surowca do wtrącenia swoje trzy grosze. Substancji co prawda jankesi jeszcze nie posiadają, ale gdyby, to mają już nawet pewną genialną nastolatkę, która pomogłaby je spożytkować i znowu dać prym w wojnie technologicznej. Zarówno nasi przybysze spod wody, jak i Wakanda mogą więc zjednoczyć się wobec wspólnego wroga, a jak wiadomo jest to siła, która nawet najbardziej antagonistycznie nastawionym do siebie społeczeństwom potrafi dać sojusz.
Historia skupia się tu na wydarzeniach i wchodzeniu sobie nawzajem na wojenną ścieżkę bardziej niż na przejmowaniu schedy po Czarnej Panterze i bohaterach. Wychodzi jej to na dobre, bo film przez to potrafi zainteresować i nie jest tak przewidywalny jak mógłby być i jak przeciętny fan, wchodząc na kinową salę, mógłby się spodziewać. Główne role grają tu Shuri i Namor, których relacja opiera się na mniej lub bardziej przepracowanych, acz podobnych traumach, jak i bliskości charakterów. Każde z nich chce jak najlepiej dla swojego ludu i mimo iż interesy są całkiem zgodne, trudno im znaleźć porozumienie. Wszystko przez to, że reżyser po obu stronach odważnie wprowadza wątki konfliktowe i kolizyjne kursy, wychodzące od pozostałych postaci. Prowadzą one do wojny, a przy okazji przysparzając tym głównym kolejne dawki cierpień. Choć właściwie wszystkiego co tutaj się dzieje, dałoby się uniknąć, wydarzenia znajdują uzasadnienie w działaniach i charakterach bohaterów.
Dobrze radzi sobie również obsada i to zarówno ta, która ma coś do zagrania, jak i ta nieco bardziej pomijana przez scenariusz. Świetnie obserwuje się przyspieszone dorastanie Shuri do nowej roli w uniwersum. Nie jest to przemiana na zasadzie Hollanda w No way home, czyli kilka piruetów podczas seansu i pozostanie w miejscu, a rzeczywiste i pełne przygotowanie do odegrania ważnej roli. Letitia Wright, choć nie jest tak dobra jak u Smoczyńskiej, może bardzo cieszyć się ze swej funkcji na marvelowej mapie. Oprócz niej plusy można postawić przy rolach Angeli Bassett, Lupity Nyong’o i Tenocha Muerty. Mam nadzieję, że z wcielającym się w Namora Meksykaninem spotkamy się jeszcze nie raz. Jeśli chodzi o postacie wykorzystane słabiej, warto wspomnieć o Okoye, Riri oraz Everett’cie Rossie. Służą oni scenariuszowi jako bohaterowie czysto funkcyjni, mający przestawić kilka fabularnych trybików. Mało, bo na przykład Martina Freemana zobaczyłbym w końcu w tym uniwersum w ciekawszym wcieleniu.
Nowej Czarnej Pantery nie omijają również grzechy główne Marvela. To na co psioczy się w MCU już od lat i nie widać perspektyw na zmianę, występuje w podobnym stężeniu co zawsze. Film jest znowu zbyt niewyraźny kolorystycznie i wyglądający biednie jeśli chodzi o efekty, co boli o tyle bardziej, że jesteśmy na miesiąc przed nowym Avatarem, a oczom ukazuje się nam mniej więcej podobnie wyglądająca rasa. Może będę to odszczekiwał już niedługo, jednak mam przekonanie graniczące z pewnością, że Cameron zrobi to lepiej. Smutne jest, że nawet wprowadzanie nowych miejsc, które mogłyby nadać filmowi jakiś wizualny charakter, nie stanowi inspiracji. Kostiumy wyglądają biednie, a podwodna cywilizacja piekielnie nijako. Finałową walkę można by spokojnie wrzucić do jakiegoś filmu sprzed 20 lat, a nikt nie zauważyłby różnicy. Coś jak odpalić pierwszą część Far cry na dzisiejszych sprzętach. Nie sposób się zachwycić.
Ryan Coogler ze swoim nowym filmem upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze bowiem pożegnał Chadwicka Bosemana z klasą, pokazując zarówno to, jak wielką rolę spełnił w MCU, jak i oddając szacunek temu, co po sobie pozostawił. Jeszcze większym sukcesem jest jednak fakt, że zbudował najbardziej spójną i najciekawszą historię, jaką ma do zaoferowania filmowa czwarta faza MCU. Odważnie wymknął się kontrowersjom, które towarzyszyły brakowi ponownego obsadzenia T’Challi, a jednocześnie sprawił, że historia bez niego wygląda na potrzebną i taką, która w przyszłości uniwersum, spośród wszystkich opowiedzianych w ostatnich latach może mieć największy wpływ. Potężny seans wypełnił treścią, która dobrze gospodaruje długi czas trwania. Oby tylko nie zdarzyło się tak, że będzie to w Wakandzie ostatnia tak ciekawa historia. Scena po napisach nie napawa bowiem w tej kwestii optymizmem.