Juliusz Machulski powraca z filmem, który na papierze wygląda na wyraz reżyserskiej autorefleksji. Trochę jakby autor Seksmisji próbował puścić w niepamięć wątpliwej jakości twory, jakie serwuje nam już od ponad dekady (tj. od czasów Vinci). Volta to koniec z eksperymentami. Nie ma przenoszenia się w czasie, nie ma zaprzęgania estetyki horroru w służbie komediowej sprawy. Machulski sięgnął po gatunek, którego wykonanie od zawsze wychodziło mu najepiej, tj. komedię kryminalną. Tym razem w wersji „the best of”. Jest intryga w stylu „kto kogo bardziej wyroluje” à la Vabank i dobra polskiej kultury w roli głównej, co można potraktować jak odwołania do Vinci. Znalazło się też miejsce na karykaturalną opowieść o świecie biznesu, polityki i mediów w duchu Kilera. Szkoda tylko, że cała ta ekscytująca z pozoru składanka wybrzmiewa ostatecznie jak niezbyt wydarzony zestaw coverów.
Już niemal od pierwszej sekundy seansu w powietrzu czuć, że reżyser chce nam do spożywania popcornu dostarczyć godnej rozrywki. Kiedy główny bohater – Bruno Volta – ogląda fragment telewizyjnego teleturnieju w celu wyłapania przekrętu pozwalającego uczestnikom zdobyć główną nagrodę, już wiemy, że Machulski bawi się w publicystę. Volta ma być znakiem swoich czasów, w krzywym zwierciadle oddać ducha polskiej rzeczywistości drugiej dekady XXI wieku. Wspomniany teleturniej wydaje się więc kompletnie bezsensowny (i kabaretowo przerysowany), a korporacyjne elity bezczelnie zachłanne (i przerysowane jeszcze bardziej niż wspomniane show). Dalej mniej lub bardziej aktualnych spostrzeżeń jest jeszcze więcej. Mamy kpinę z niewiedzy polityków, niepohamowanej żądzy władzy, nowobogackiej klasy średniej, a nawet z poszczególnych wątków wyrwanych z polskiej historii. W gąszczu niepohamowanych gagów, odniesień i nawiązań subtelnych niczym cios sztachetą w krocze, jest jeszcze kryminalna intryga. Tym razem wszystko kręci się wokół rzekomo zaginionej korony Kazimierza Wielkiego. Dziwnym zbiegiem okoliczności zostaje ona znaleziona w lubelskiej kamienicy przez rezolutną Wiki. Bruno Volta widzi w królewskich regaliach nie tylko szansę na zysk, ale również sposób na załatwienie prezydentury średnio rozgarniętemu kandydatowi, którego wspiera. Okazuje się jednak, że wytrawny wyjadacz znajduje w Wiki godnego przeciwnika. I tak właśnie zaczyna się cała spirala knowań, podkopów i scenopisarskich wolt.
Co najbardziej chyba dziwi i mierzi zarazem, to fakt, że Volta jest filmem kompletnie niezdecydowanym na żadną z wykorzystywanych stylistyk. Za mało tu akcji w akcji na dobre heist movie z jednej strony i za mało szaleństwa na odjechaną komedię z drugiej. W kinie gatunków to niestety ogromny grzech. Intryga kryminalna powinna widzów angażować i nadawać tempo. Trudno jednak w nią uwierzyć, kiedy przypomina bardziej kabaretowy skecz aniżeli soczyste gatunkowe kino. Aktorzy grają, uderzając w karykaturalnie przerysowane tony, motywacje bohaterów co i rusz wykładane są na tacy za pomocą łopaty, a na dodatek grzebie to wszystko realizacja. W Volcie historyczne retrospekcje pełne są umownych dekoracji i „historycznych” czcionek przypominających tanie wydawnictwa dla dzieci, a nieliczne sceny akcji mogłyby równie dobrze znaleźć się w odcinku „Na Wspólnej”. No dobra, ale skoro zawodzi suspens, to może przynajmniej jest zabawnie? I tu Volta w dużej mierze jest poniżej oczekiwań. Owszem, kilka żartów wynikających z różnicy charakterów między pobudliwym Voltą a spokojnym ochroniarzem Dychą daje radę. Jacek Braciak jako niewydarzony kandydat na prezydenta też czasem bywa zabawny. Przez większość czasu mamy jednak komediowy beton i jednoznaczne odniesienia do politycznej rzeczywistości. Partia, którą wspomaga radą Volta, zwie się socjalistyczno-narodową, a jej kandydat na prezydenta leży krzyżem w kościele i marzy o zostaniu królem. W zabawności nie pomaga tutaj kilka cameo znanych polskich gwiazd. Więckiewcz, Kot i Pazura są zwyczajnie mało zabawni, Monika Olejnik na dokładkę irytująca.
Nie można też nie wspomnieć o nachalnym lokowaniu produktu. Na Voltę pieniądze wyłożył Lublin. Nie wystarczyło jednak, że akcja się tam rozgrywa. Co jakiś czas któryś z bohaterów musi wspomnieć, że miasto kończy 700 lat, a na nowoczesnym pociągu miga znane logo. Niby to taki polski folklor. Po wyjadaczu, jakim jest Machulski, można się jednak było spodziewać więcej. Można też się zastanawiać nad zasadnością jednoznacznego określenia się reżysera po jednej ze stron politycznego sporu, który dzieli nasz kraj. Wydaje się, że jedno Ucho prezesa wystarczy. Nie trzeba nam go oglądać w kinie. Fakt ten boli tym bardziej, że przy tak mizernie poprowadzonej historii, polityczny głos wybrzmiewa jakby mocniej.