Złote lata kariery Pierce’a Brosnana przypadają na drugą połowę lat 90. kiedy to dostał wiadomo którą rolę (ostatni akord Bonda Brosnana to 2002 rok, jednak fani zgodzą się że Śmierć nadejdzie jutro nie było zbyt chlubną kartą dla tej serii). Pierwszy Bond z Irlandii wystąpił w czterech filmach, których jakość to istna równia pochyła. Debiut był najlepszy, potem już tylko słabiej. Mimo wszystko czuję spory sentyment do filmu który mam zamiar przypomnieć dzisiaj. Trzeci dla Pierce’a, dziewiętnasty dla całej sagi, Świat to za mało.
Zobacz również: Kontrola Absolutna – recenzja nowego thrillera z Piercem Brosnanem
Film ten jest dziełem reżysera Michaela Apteda. Jest to nazwisko mniej znane w Hollywood, jednak zasłużone w telewizji. Stawał za kamerą epizodów takich produkcji jak Ray Donovan, Masters of Sex czy Rzym a dwa razy nawet uhonorowano go nagrodą BAFTA za najlepszy telewizyjny film dokumentalny. Bonda przejął po świetnym GoldenEye oraz niewiele słabszym Jutro nie umiera nigdy i nakręcił film wierny Bondowskim tradycjom. Dość sztampowy, jednak z kilkoma atutami.
Rzecz traktuje o porwaniu córki biznesmena, którego firma jest odpowiedzialna za budowę mającego zaopatrzyć całą Europę na kilkadziesiąt lat rurociągu. Jest ono sprawką terrorysty, Renarda, który ma niecny plan zaprowadzenia nowego porządku na świecie. A Bond ma go powstrzymać. Klasyczna dla serii sztampa i w dobrym i w złym tego słowa znaczeniu. Czarne charaktery z przygód 007 to galeria postaci od bardzo dobrych po słabiutkie. Ten zdecydowanie zalicza się do tej drugiej kategorii.
Fabuła jednak nigdy nie wybijała się w Bondach na pierwszy plan. Najważniejszy był nasz główny bohater oraz sama akcja. Z tą drugą nie ma problemów. Mamy kilka naprawdę ciekawych, działających jak zastrzyk adrenaliny scen, rozgrywanych w różnych sceneriach, od śnieżnych gór po łódź podwodną. Nie idzie się nudzić. Bond w wykonaniu Brosnana był idealny na lata 90. Nie pasujący jeszcze do takiego kina akcji, jakie kręci się współcześnie, a jednak już, mimo że również niezniszczalny, zmieniony względem bohaterów typu Rambo czy Johna McClane’a. Do tego używający świetnych gadżetów, z pancernym i strzelającym zdalnie sterowanymi rakietami BMW na czele. Przez tę niezniszczalnośc rozumiem fakt, że Bond jak zawsze kulom się nie kłaniam. Dlatego zastanawiam się nad sensem wprowadzenia głupiutkiego wątku problemów agenta z barkiem. Może to jego wybicie miało pokazać, że 007 też człowiek, jednak później, w akrobacjach czy iście wyczynowej jeździe na nartach(!), niespecjalnie mu przeszkadzało.
Film ma swoje atuty jeśli chodzi o postacie żeńskie. O ile o M w wykonaniu Judi Dench nie trzeba wspominać, spisała się bez zarzutu jak zawsze, tak Denise Richards, a przede wszystkim piękna Sophie Marceau są tutaj najjaśniejszymi punktami obsady. Jej Elektra King to silna i niezależna kobieta, która jeśli potrzeba, świetnie potrafi odegrać także strach o swoje życie czy udawane uczucie. Brosnan będąc Bondem spotkał na swojej drodze takie aktorki jak Halle Berry, Famke Janssen czy Izabellę Scorupco, jednak najbardziej wryła mi się w pamięć właśnie piękność znad Sekwany.
Zobacz równiez: Pierce Brosnan – czy wiesz o nim wszystko? Infiltracja #59
Scenariusz nie jest odkrywczy, jednak mimo to kilka razy potrafi podnieść ciśnienie, serwując całkiem niezłe zwroty akcji. Mamy też kilka barwnych postaci drugoplanowych, z których najbardziej wyróżnia się chyba Robbie Coltrane w roli właściciela filmy produkującej kawior. Aktor ten bardziej znany jest z całkiem długiej kadencji gajowego w Hogwarcie, jednak w tym filmie również wypadł nieźle.
Najdłużej trwająca seria filmowa świata zawsze przykładała także dużą wagę do czołówki oraz piosenki tytułowej. W tym przypadku jednak, podobnie jak poziom całego filmu, jedno i drugie jest Bondowską średnią. Nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Tytułową piosenkę pamiętam jednak z tego względu, że troszkę przypomina Writing’s On The Wall z ubiegłorocznego Spectre. I podobnie jak w przypadku utworu Sama Smitha na początku nie miałem do niej przekonania, jednak po czasie uważam że działa lepiej.
Świat to za mało to jedna z cichszych części przygód agenta 007. Nie wspomina się jej tak często jak innych, nie ma zbytnio scen, które bardzo zapadałyby w pamięć, jednak jest to w dalszym ciągu niezły akcyjniak, przy którym można spędzić miły wieczór. Gdyby jego bohaterem nie był agent Jej Królewskiej Mości pewnie zapomniano by o nim już kilka miesięcy po premierze. Jego szczęście polega na tym że filmem o Bondzie był. I miał Sophie Marceau.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe