Powrót do Przeszłości- recenzja animacji “Wall-E” (2008)

Mała, niepozorna lampeczka, o nazwie „Luxo Jr.” (swoją drogą za rok stuknie jej już 30 lat), zaczyna skakać wzdłuż liter P I X A R. Doskakując do litery „I” spogląda na nią, by następnie zająć jej miejsce i rozświetlić logo. Myślę, że każdy z Was dobrze zna ten obrazek. Wspomniana scenka gwarantuje, że następne półtorej godziny spędzicie, oglądając co najmniej bardzo dobry film. W najlepszym przypadku jednak dostaniecie prawdziwe arcydzieło. I nim właśnie jest „Wall-E”.

To animacja inna niż wszystkie. Prawdopodobnie nigdy nie widzieliście takiej, w której główny bohater mówi mniej więcej tyle, co Groot ze „Strażników Galaktyki” i jest robotem samotnie zbierającym śmieci na wyludnionej ziemi. Szczególnie objawia się to w pierwszych 20 minutach filmu, kiedy to możemy zaobserwować samotność robocika. Jeździć, sprzątać, gdzieniegdzie zbierając pamiątki. Wstęp ten, który niektórych może znudzić i od filmu zwyczajnie odciągnąć, ma na celu wzbudzenie u widza sympatii i współczucia dla Wall-Ego. Nie jest to jednak specjalnie trudne, ponieważ nasz główny bohater jest postacią tak uroczą, że kochamy go mniej więcej po trzech sekundach od pierwszego pojawienia się na ekranie. Pixar zawsze potrafił stworzyć świetne, lubiane zarówno przez dzieci, jak i dorosłych postacie, a nasz tytułowy bohater jest tego najdobitniejszym przykładem.

Nie jest to jednak film o samotności pewnego robota. To opowieść, która ma naprawdę dużo do przekazania. Bajce tej z łatwością przychodzi poruszanie trudnych tematów i nawiązywanie do klasyki science-fiction. Największe wrażenie robi jednak to, jak twórcy przedstawili zdominowaną przez konsumpcjonizm ludzkość przyszłości. Pierwsze pojawienie się człowieka na ekranie wywołało u mnie opad szczęki. Jeśli ktoś nie widział, to nie mówiąc zbyt wiele, dodam, iż cieszę się, że nie dożyję 2815 roku.

Historia rozkwita gdy Wall-E na opustoszałej, pełnej śmieci ziemi, znajduje roślinę. Zaraz potem na planecie pojawia się tajemniczy robot EVE. Nawiązuje się relacja. I tu narażę się pewnie paru fankom Ryana Goslinga, ale to love story bije na głowę ckliwe i cukierkowe opowieści z „Pamiętnika”, czy innych bliźniaczo podobnych romansideł. Może wynika to z faktu małomówności obydwu robotów, które nie mogą zarzucać się setkami miłosnych banałów? Tak, „Wall-E” to jedna z lepszych i subtelniejszych opowieści miłosnych, jaką widziałem we współczesnym kinie. Czapki z głów, panie Andrew Stanton.

Film oczywiście zachwyca także od strony wizualnej. Ziemia, będąca miejscem pracy Wall-Ego, jest odpowiednio odrażająca, statek aksjomat, na którym „ukryła” się ludzkość, odpowiednio nowoczesny i ciekawie zaprojektowany, a przestrzeń kosmiczna robi nie mniejsze wrażenie, niż w klasyce kina science-fiction. Sfera dźwiękowa i dubbing to również najwyższy poziom, nawet polska wersja językowa nie odstaje specjalnie od oryginału. Doprawiona jest oczywiście odpowiednią nutką swojskości (jeden z bohaterów o imieniu John zostanie, a jakże by inaczej, Januszem). Jedyna rysa, jakiej można dopatrzeć się na tym diamencie to fakt, że najmłodszych widzów może nieco znudzić. Wydaje mi się, że to jednak film troszkę zbyt ambitny dla siedmiolatka.

https://www.youtube.com/watch?v=alIq_wG9FNk

„Wall-E” to jedna z najjaśniej świecących pereł w koronie studia Pixar. Nie tylko jedna z najlepszych animacji, ale w ogóle jeden z najlepszych filmów, jakie dane mi było obejrzeć w swoim życiu. Świat byłby dużo lepszym miejscem, gdyby każda kosztująca 180 milionów dolarów produkcja była tak dobra.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
, , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?