Wielkimi krokami zbliża się polska premiera długo wyczekiwanego przez widzów dość tajemniczego projektu o nazwie 10 Cloverfield Lane. Trailer nowej produkcji zadebiutował niespełna dwa miesiące przed premierą filmu w kinach w USA i ponownie, jak osiem lat temu Cloverfield, zaintrygował wiele osób, stając się początkiem ciekawej kampani viralowej. Po raz kolejny poprzez różne strony internetowe jesteśmy prowadzeni do rozwikłania różnych zagadek, których efektem jest zawiązanie akcji i wprowadzenie widza w sam środek następstw pewnych wydarzeń, darując widzowi powolne przedstawienie genezy i oczekiwanie do zawiązania akcji.
Z tej okazji cofnijmy się do roku 2008 i przeanalizujmy zarówno oryginał, jak i towarzyszącą mu kampanię.
Końcem 2007 r., jeśli mnie pamięć nie myli, w wielu kinach stanęły bannery prezentujące niekompletną Statuę Wolności na tle zdewastowanej panoramy Nowego Jorku wraz z zaprezentowaną datą premiery obrazu, czyli 01.18.08. Nic więcej nie było wiadome – ani tytuł filmu, ani kto za produkcję odpowiada. Intrygujące. Z czasem okazało się, że za produkcję obrazu odpowiada J.J. Abrams, czyli ówczesny twórca serialu Lost, który przynajmniej w założeniu i początkowej konstrukcji również otoczony był aurą sporej tajemniczości – kolejny element zwracający uwagę widza. O czym zatem był sam obraz oraz jaki miał nosić tytuł? Aby rozwikłać zagadkę, trzeba było praktycznie cały miesiąc obserwować różne strony internetowe, począwszy od 011808.com poprzez fikcyjne wiadomości informujące z każdym dniem, w czasie rzeczywistym, że coś zbliża się do Nowego Jorku, powodując zniszczenie m.in. platformy wiertniczej na Atlantyku. Wiadomo było w takim razie, że będziemy miec do czynienia z filmem z gatunku monster movie. OK, ale w takim razie jak miał wyglądać sam potwór? Tutaj pojawiła się kolejna zagadka mówiąca o tym, że na zaprezentowanym plakacie sprytnie zakamuflowany został wygląd potwora i do tej pory można spotkać w internecie różne kolaże i kombinacje graficzne, ujawniające – jak się okazało – chybiony wygląd monstrum. Na tym etapie kampanii pomogła plotka, która dodatkowo podsyciła wyobraźnię wielu widzów. Nadszedł dzień premiery. Na seans poszedłem z wypiekami na twarzy na pierwszy możliwy seans (zarówno polska i amerykańska premiera byłą wówczas sprzężona) i dostałem dokładnie to, czego po filmie oczekiwałem, a nawet dużo, dużo więcej.
J.J. Abramsowi towarzyszyli debiutujący wówczas w swoich rolach reżyser Matt Reeves (późniejszy twórca bardzo dobrego remake’u Pozwól mi wejść oraz fantastycznego sequela Ewolucja Planety Małp) oraz przede wszystkim Drew Goddard (wizjoner znany z kultowego przede wszystkim Domu w głębi lasu, twórca Marsjanina oraz serialowego marvelowskiego Daredevila). Ta trójca dokonała czegoś na ówczesne czasy niemożliwego i śmiało można postawić tezę, że Cloverfield (bardzo niefortunnie nazwany przez polskich dystrybutorów Projektem: Monster) w swoim gatunku wyznaczył renesans kina monster movie, kreśląc na nowo jego ramy, podobnie jak w gatunku horroru w 1996 r. zrobił to Krzyk Wesa Cravena, bazując jedynie na kliszach skomponowanych w bardzo oryginalny sposób.
Dostajemy zatem popularny w tamtych latach found footage, potęgujący napięcie oraz aurę tajemniczych niewiadomych, kamuflując przy okazji dość szczupły budżet. Mamy ogólną panikę ludności cywilnej na czele z bohaterami, świetnie zagranymi przez debiutujących aktorów głównie drugiego planu (sławę i uwagę widzów zdobyła przede Lizzy Caplan, którą w tym roku będzie można zobaczyć w drugiej części Iluzji), mamy film drogi prowadzący swobodnie, aczkolwiek dynamicznie do odkrywania wątków, oraz mamy na samym końcu upragnionego potwora. Dokładnie takiego, na jakiego czekaliśmy i jakiego do tamtego czasu kino nie widziało. Nie była to Godzilla Emmericha wywołująca dość sceptyczne wrażenia, nie były to potwory znane z popularnych horrorów, lecz był to twór niewiadomego pochodzenia na tyle oryginalny, że do tej pory pozostaje w pamięci. Świetnie wypada storna techniczna filmu na czele z dźwiękiem oraz małą ilością, lecz bardzo precyzyjnie dopracowanych efektów specjalnych. Potwora mało widać na ekranie, jednak odgłosy pojawiające się od czasu do czasu podczas seansu powodują autentyczne ciarki na całym ciele, a samo monstrum i sytuacja podczas której zostaje przedstawione skłania do refeksji, że gdyby faktycznie taki niewyobrażalny atak miałby nastapić, to stało by się to dokładnie w sposób przedstawiony w filmie. Dramaturgię losów postaci podkręca również typowy dla found footage szarpany montaż, jednak przedstawiony jest w taki sposób, aby widz nie pogubił się w natłoku akcji. Małą uwagę miałem jedynie do dwójki aktorów grających głównych bohaterów, Michaela Stahla-Davida (być może spokrewniony był z Nickiem Stahlem z Terminatora 3: Buntu Maszyn), który wraz z Odette Anable nie do końca stworzył parę w której wyczuwa się chemię i lekko mało wypada wątkem romantycznego ocalenia. Jest to szegół, bo reżyser i tak przyzwoicie ich poprowadził. Jak pisałem wcześniej naprawdę wyśmienicie wypada za to drugi plan, kamuflując pewne niedoskonałości. W efekcie można nawet współczuć sytuacji postaci T.J. Millera, czyli kamerzysty z którego perspektywy obserwujemy przedstawione wydarzenia.
Pomiędzy samą kampanią prezentującą wydarzenia poprzedzające sam film a seansem zabrakło tylko odpowiedzi na pytanie: skąd właściwie to monstrum się wzięło? Tutaj również twórcy nie zawiedli i bardzo sprytnie pochodzenie istoty wkomponowali w finał. Przed seansem nowego filmu zdecydowanie polecam odświeżenie sobie Cloverfield i pozostaje mi życzyć zarówno sobie, jak i widzom podobnych wrażeń na nowym seansie oraz tego, by nowi twórcy również poszli w ślady producenta, reżysera oraz scenarzysty oryginału. Nowa kampania idąca podobnym tropem intryguje, jednak nie wywołuje już takiego efektu jak kilka lat temu. Z drugiej strony świetne recenzje zza Oceanu wraz z doświadczoną tym razem obsadą stawiają poprzeczkę wysoko. Czy faktycznie uda się powtórzyć sukces – przekonamy się już w piątek.