Gra o tron – recenzja 6. sezonu!

Nadeszła zima?

Ani się obejrzeliśmy, a już przyszło nam oglądać zwieńczenie kolejnego sezonu Gry o tron. Jak to było zapowiadane, szósta seria przeskoczyła prozę Martina niemal w każdym wątku, kontynuując tendencję, którą rozpoczął sezon piąty. Bardzo liczyłem na to, że duet Benioff & Weiss zaskoczą nas autorskimi rozwiązaniami, rozwijając wiele pomysłów z poprzedniego sezonu, z których większość była w moim przekonaniu na wysokim poziomie. Niestety, ale choć w dalszym ciągu mamy do czynienia z widowiskiem na dosyć wygórowanym poziomie i z wielu kwestii jestem bardzo zadowolony, 6. sezon nie dał mi w stu procentach tego, czego oczekiwałem.

Co jest elementem, który sprawia – poza oczywiście takimi elementami jak aktorstwo czy technikalia – że Gra o tron to serial wyjątkowy? Co wyróżnia go spośród innych znakomitych produkcji telewizyjnych? Ogólnie rzecz biorąc, to znakomite ujęcie ducha martinowskiej powieści. Ducha, który sprowadza się do jednej rzeczy: niemalże naturalnego ignorowania instynktownych oczekiwań odbiorców podczas tworzenia fabuły, a pewnych przypadkach nawet działanie wbrew im. Przekształca się to w pewnego rodzaju grę z rzeczonym odbiorcą, w której zamiast standardowego mniejszego bądź większego „parasola ochronnego” dla najważniejszych protagonistów, traktuje ich w zasadzie na równi z anonimowym kmieciem. Sprawia to, po pierwsze, że cała historia wydaje się bardziej naturalna, po drugie zaś, wprowadza dodatkowy element zaskoczenia dla czytelnika/widza. Twórcy serialu pięknie to podchwycili, czyniąc z tego motywu swoją wizytówkę. Zarażało to przez lata kolejnych widzów, a dociekania, „kto zginie w tym sezonie?” stały się swoistą tradycją, a Gra o tron – jednym z najważniejszych medialnych wydarzeń dotychczasowej drugiej połowy XXI wieku. Czy ten wywód ma przygotować grunt pod tezę, iż wszystko to się skończyło? Nie do końca, bo nie da się w ciągu jednego sezonu (przynajmniej na takim poziomie) obrócić wszystkiego o 180 stopni – mało tego, wciąż duch Martina gdzieś tam czuwa, a w ciągu 10 odcinków doczekaliśmy się kilku zacnych „momentów” (a nawet parę wręcz genialnych). Jednak nie da się ukryć, że można mieć i wiele zarzutów.

Zobacz również: Battle of Bastards najwyżej ocenianym odcinkiem w historii IMDb

Bardzo wiele posunięć scenarzystów odeszło od wspomnianego przeze mnie Martinowego ducha. Nazbyt często postawiono na próbę zadowolenia fanów niemal za wszelką cenę, przez co znalazło się kilka wątków, które po kilku odcinkach stały się nieco przewidywalne. Jeszcze nie tak dawno baliśmy się o dosłownie każdego bohatera, na którym nam zależało – bo skoro taki, dajmy na to, Ned Stark, będący zdecydowanie na pierwszym planie premierowego sezonu, nie dotrwał do jego końca, to przecież Valar Morghulis, prawda? Niby to po części naturalne – w końcu serial musi mieć jakąś stałą bazę lubianych postaci – jednak w szóstej serii to, kto może czuć się bezpieczny (przynajmniej aż do 7. sezonu), stało się wręcz nad wyraz przejrzyste, co w pewnych aspektach zniża adaptację Pieśni Lodu i Ognia do konwencjonalnego fantasy, gdzie dany heros może mieć dziesiątki problemów po drodze, ale koniec końców da sobie radę. Oczywiście, nie zawsze tak to wygląda – są nadal te chwile, kiedy nie wiemy co się dzieje, bo nagle kolejni gracze zaczynają padać jak muchy.

Co więcej, prócz nietykalności pewnych protagonistów, przeszkadzają pewne efekciarskie rozwiązania fabularne. Przykładem tego może być to, co zrobiono z wątkiem w Dorne. To niestety ciąg dalszy faworyzowania Żmijowych Bękarcic, rozpoczęty już w poprzednim sezonie. Już w pierwszym epizodzie zarżnięto potencjał na świetny wątek, w idiotycznych okolicznościach zabijając jedną z najlepszych postaci w późniejszych książkach Martina. To, jak bardzo było to kiepskie, zdają się potwierdzać nawet sami scenarzyści, zostawiając w spokoju ten wątek i dopiero w wielkim finale na chwilkę tam wrócić, tak jakby nie chcieli razić nim oczu rozjuszonym fanom.

Zobacz również: TOP 30 – Najlepsze filmy biograficzne w historii!

Wiele fragmentów jest również kiepsko przemyślanych, jak np. w zasadzie całe męczące wałęsanie się Aryi Stark (Maisie Williams) po Braavos. Mieszane uczucia można mieć także do tego, co dzieje się w Mereen. Chociaż znajdzie się kilka ciekawych chwil (w szczególności dla wielbicieli smoków), czeka nas tam trochę nudy i wątków niemal wiernie kopiujących pewne manewry z poprzednich serii. Emilia Clarke powolutku zaczyna też zatracać się w swojej egzaltowanej manierze, popadając niemal w autoparodię. Całość jeszcze ratuje niezmiennie Tyrion (Peter Dinklage), ale i on ma jakby mniejsze pole do działania. Wątek Ramsaya Boltona (Iwan Rheon) także raczej mało kogo zaskoczy, ale to raczej jeden z mniejszych grzeszków – w końcu tego typu postacie dość szybko się eksploatują.

Najwięcej emocji dostarczą z pewnością wydarzenia w Królewskiej Przystani i na Murze. Nasza słodka Cersei (Lena Headey) coraz bardziej zatraca się w swoim żalu, a po wpadnięciu we własne sidła i porażce z Wróblami zaczęła knuć nowe spiski. Nieco poprawiono te wątki, co sprawia, że Jonathan Pryce jako przywódca sekty ma więcej pola do popisu, tworząc niejednoznaczną i aż do końca nie w pełni zgłębioną postać. Cała ta walka prowadzi do wybuchowego zwieńczenia, z którego żywy wyjdzie ten, kto ostrożniej stąpa po ziemi. Mur z kolei jak zwykle niespokojny – szczególnie po wydarzeniach z Jonem Snowem (Kit Harington) z finału 5. sezonu. Niemalże wzorowo – nie licząc kilku nazbyt konwencjonalnych chwytów czy irytującej czasami swoim zachowaniem Sansy (Sophie Turner) – przeprowadzono cały konflikt, jaki miał miejsce po przybyciu Dzikich z dalekiej Północy, zakończony chyba najwspanialszą bitwą w dziejach serii. A najlepsze jest to, że zetknęliśmy się zaledwie ze wstępem do większej wojny, bo – jak dowodzi powracający po sezonowej nieobecności i wreszcie interesujący wątek Brana (Isaac Hempstead Wright) – zima ma nareszcie nadejść. Chyba nie da się zatem nie czekać na siódmą odsłonę bez wypieków na twarzy.

Zobacz również: Gra o tron – serial kontra książki! Jakie są różnice? HBO lepsze od Martina?

Ze wszystkich sezonów Gry o tron, jakie się ukazały, ten chyba najbardziej igrał z moim fanowskim sercem. Na zmianę porywał mnie i powodował niesmak. Wiele było długich przestojów tudzież niekonsekwentnie poprowadzonych wątków, co twórcy starali się załatać efektownymi uderzeniami na różnych etapach sezonu. Ale jakie to były uderzenia! Pełnokrwiste, trzymające w napięciu i zaskakujące – jedno z nich miało taki zasięg, że zatrzęsło wieloma fundamentami fabuły głównej jak mało co w ostatnich latach. Dlatego, choć czuję pewnego rodzaju niedosyt i rozczarowanie, nie mogę ostatecznie postawić złej oceny.

ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?