Zła strona kina: filmy Bruno Matteiego, które warto znać

Osiemdziesiąt cztery lata kończyłby wczoraj Bruno Mattei, gdyby nie jego nagła śmierć w maju 2007 roku. Wielu z Was z pewnością zada sobie fundamentalne pytanie: kim, do cholery, był Bruno Mattei? Był, uwierzcie lub nie, pokładem olbrzymich zdolności i kunsztu, utalentowanym jednak nie w tworzeniu dobrego lub choćby niezłego kina, a kina obmierźle syfiatego. Do historii przeszedł jako jeden z najgorszych reżyserów świata, włoski Ed Wood. W tytule, jakim go napiętnowano, jest sporo krzywdy, zwłaszcza biorąc pod uwagę działalność takich współczesnych „mistrzów”, jak Uwe „F*ck you all” Boll. Niemniej filmografia Matteiego nie pozostawia złudzeń: z grona pięćdziesięciu czterech produkcji reżyserowanych lub współreżyserowanych przez Włocha prawie każda uzyskała miażdżące opinie krytyków, a co druga określana bywa w pojedynczych (często przesadzonych) recenzjach najgorszym filmem wszech czasów.

By upamiętnić postać Matteiego, postanowiliśmy opracować krótki przegląd jego najbardziej „przystępnych” tworów. Wymienione poniżej tytuły, choć mierne technicznie i pozbawione walorów artystycznych, po dziś dzień zwracają uwagę co bardziej liberalnych fanów kina i stanowią o sławie, jaką na przestrzeni dekad zdobył włoski Ed Wood. Mattei potrafił bawić się filmem i my też powinniśmy!

„Piekło żywych trupów” („Hell of the Living Dead” aka „Virus”, 1980

http://www.tasteofcinema.com/wp-content/uploads/2014/07/Virus-L%E2%80%99inferno-dei-morti-viventi.jpg

Klasyczny horror Matteiego, a także jeden z jego lepiej ocenianych filmów. Nie miejcie jednak złudzeń – „Piekło żywych trupów” jest na tyle udany, na ile Dwayne’a Johnsona można nazwać kandydatem do tytułowej roli w nadchodzącej ekranizacji „Hello Kitty”. Za czynniki rekomendujące projekcję „Piekła…” warto podać wartką akcję, niezłe efekty gore oraz wysokiej klasy ścieżkę dźwiękową – która podziw wywołuje wyłącznie dlatego, że stanowi przykładne odwzorowanie soundtracku z „Dawn of the Dead” George’a A. Romero.

„Strike Commando 2” (aka „Trappola diabolica”, 1988)

http://www.impdb.org/images/thumb/1/1c/Scommando228.jpg/500px-Scommando228.jpg

Sceny strzelanin, walki wręcz lub przy użyciu broni wszelakiej, pościgi czy ucieczki, konkurencje w piciu alkoholu, wojownicy ninja w filipińskiej dżungli, naziści w białych garniturach (w filipińskiej dżungli…), przemoc, testosteron, przemoc, testosteron – wszystko to i nie tylko oferuje „Strike Commando 2”, zapomniany przez dystrybutorów, lecz kochany przez amatorów przystępnego kina akcji o niskim poziomie wykonania. Stopniem absurdu i kiczu film przewyższa nawet swojego poprzednika, „Strike Commando”, legendarnego z racji komicznego występu Reba Browna. Obsadzony w roli przodującej Brent Huff spisuje się lepiej niż Brown. Jak mógłby się nie spisać, grając bohatera, który zamiast Michael Ransom śmiało mógłby nazywać się John Rambo? Na koniec jeszcze jedna zachęta do seansu: w roli drugoplanowej pojawił się w „Strike Commando 2”… laureat nominacji do Oscara Richard Harris (seria „Harry’ego Pottera”).

„Zombie pożeracze mięsa 2” („Zombi 3”, 1988)

http://monsterhuntermoviereviews.com/wp-content/uploads/2014/08/Zombi-3-02.jpg

Pokiereszowani Filipińczycy udają, że są żywymi trupami i atakują europejskich aktorów, którzy udają się, że się ich boją. Spośród nieprzebranych produkcji Matteiego to właśnie „Zombi 3” miał największe szanse, by okazać się udanym filmem. Jego reżyserii podjął się wstępnie Lucio Fulci, lecz gdy ciężko zachorował, Mattei przejął po nim stery. Pod matteiowską banderą „Zombi 3” dopłynął, oczywiście, donikąd. Skupiamy się jednak na pozytywach filmografii Bruno Matteiego, a „Zombi 3” posiada ich wystarczająco dużo, by zachęcić widza do seansu. Najbardziej imponuje tempo filmu; akcja rozkręca się szybko i gna do finału z zadziwiającą prędkością. Mattei potrafił swoimi obrazami wynudzić (patrz: „L’atro inferno”, „Zombi: La creazione”); „Zombi 3” nie cierpi na szczęście na tę przypadłość. Wart pochwały okazuje się też nastrój filmu, porównywalny do tego z „Zombi pożeraczy mięsa” Fulciego. Wbrew polskiemu tytułowi, obie pozycje nie są ze sobą w żaden sposób związane, choć horror Matteiego posiada bardzo podobne założenia fabularne co dzieło Fulciego. Czasem plagiatorstwo okazuje się największym sprzymierzeńcem filmowca…

„Born to Fight” (aka „Nato per combattere”, 1989)

https://hisnameisdeath.files.wordpress.com/2015/07/borntofight-04.jpg

„Born to Fight” dał Bruno Matteiemu drugą okazję do współpracy z amerykańskim aktorem Brentem Huffem. Projekt, choć nie jest równie udany co pierwszy tytuł podpisany nazwiskami Mattei/Huff, wspomniany „Strike Commando 2”, przypomina go w dużej mierze. Film mógłby posłużyć za kompendium wiedzy dla twórców aktualnego, „old-schoolowego” kina akcji, które mimo szczerych chęci z klasykami lat 80. ma niewiele wspólnego (przykład: boże, uchroń, „Likwidator”). Strzelanin, wybuchów i mordobić znajdziemy w „Born to Fight” na pęczki, co należy docenić, nawet jeśli większość sekwencji nakręcona została w klasycznym Matteiemu, bezgustownym stylu. W szczególności film warto polecić miłośnikom nurtu „euro war”. Oni na pewno docenią postać głównego bohatera, wątki zapożyczone z kina amerykańskiego oraz tanią, lecz władającą nieodpartym urokiem sensację.

„Szczury: Noc grozy!” („Rats – Notte di terrore”, 1984)

http://3.bp.blogspot.com/-l_4TpMiATUA/Vf1DM5hgUSI/AAAAAAAAmz0/gGxuKDdVE0c/s1600/Rats-Night-of-Terror_70.JPG

W filmografii Bruno Matteiego tytuł „Szczury: Noc grozy!” wyróżnia się na trzech płaszczyznach: jest ulubioną pozycją wśród fanów reżysera, jego najbardziej rozrywkowym filmem, a zarazem jednym z najbardziej bublowatych pod kątem technicznym. Przy okazji wydania „Szczurów” na rynku DVD Mattei przyznał, że chciałby nakręcić swoje filmy na nowo, jako że kuleją estetycznie. Niniejsza pozycja jest doskonałym tego obrazem – obrazem nędzy i rozpaczy. „Noc grozy!” wygląda tak, jak jej tytuł sugeruje: tandetnie i ultratanio. O ile na fakt kręcenia filmu w ruinach po scenografii innego obrazu można przymknąć oko, o tyle widok ewidentnie plastikowych, statycznych gryzoni „gnających” na taśmie transportującej to już szczyt wszystkiego. Bywa jednak jeszcze gorzej: przedstawione sytuacje pozbawione są znamion sensu i prowokują do zasłaniania twarzy w zażenowaniu, aktorzy nadekspresyjnie wygłaszają tępe jak pień kwestie, a angielski dubbing dobija całość niczym gwóźdź do trumny. Właśnie tym projektem, piętnastym w swojej karierze (na dobre rozpoczętej, nota bene, siedem lat przed wydaniem „Szczurów”), Mattei udowodnił, że zasługuje na miano włoskiego Eda Wooda. Jego reżyseria jest tak bardzo wypruta z profesjonalizmu, że fakt umiłowania „Nocy grozy!” przez rzesze nie dziwi w najmniejszym stopniu. „Szczury” to jeden z najszlachetniejszych filmów typu „so bad it’s good”.

Stały współpracownik

Autor bloga HisNameIsDeath.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?