Rozpoczynamy nową serię – Genezę superbohatera! Od dziś będziemy regularnie dostarczać Wam teksty szkicujące największe osobowości ze świata komiksu. Nie będą to typowe notki informacyjne na temat danej postaci, jakich w internecie jest wiele. Dołożymy wszelkich starań, by każdy tekst z tej serii w jakiś interesujący sposób naświetlał istotę konkretnego superbohatera. Na pierwszy ogień przygotowaliśmy dla Was Batmana!
Nie milkną spory na temat oceny filmu „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. Opinie są tak bardzo spolaryzowane, że gdyby ktoś chciał poszukać , miałby nie lada orzech do zgryzienia. Jednym z bardzo niewielu elementów, przy których zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy superprodukcji na ogół się zgadzają, jest właśnie postać Mrocznego Rycerza, grana przez Bena Afflecka. Warto więc z tej okazji pochylić się nad sylwetką jednego z najbardziej ikonicznych komiksowych superbohaterów wszech czasów.
Zobacz również: „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – nasza recenzja!
Ale szczerze powiedziawszy, istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że i bez powyższej okazji to właśnie śmiałek przywdziewający strój nietoperza byłby naszym pierwszym wyborem. Dlaczego? Odpowiedź w dużej mierze zawiera się w samym kultywowaniu, ciągłym odtwarzaniu narodzin Batmana, z różnych perspektyw, w różnych okolicznościach, a nawet w odmiennych okresach historycznych – starczy wspomnieć cykl Elserworlds, dywagujący m.in. nad tym, jak Batman poradziłby sobie, gdyby urodził się w radzieckiej Rosji (komiks „Superman – Red Son”). Spójrzmy pod tym kątem przez moment na innych superherosów. Któż jeszcze miał genezę tak znaczącą i przede wszystkim wywierającą piętno nie tylko na samym zainteresowanym, ale i na całe środowisko, które go otaczało? „Origin stories” lwiej części superbohaterów na dłuższą metę nie mają głębszego znaczenia dla ich dalszych losów, zwykle rozmywając się po czasie. Konia z rzędem temu, kto opisze dokładnie i z wypiekami na twarzy w jaki sposób Diana stała się Wonder Woman. Albo – rzucając okiem na konkurencyjny Marvel – jakie długofalowe znaczenie miała przemiana Petera Parkera w Spider-Mana, poza utartym już frazesem o sile i odpowiedzialności? Początki Supermana posiadają już większą siłę przebicia – kto choćby słyszał o np. serii „Smallville” czy monologu dotyczącego Człowieka ze Stali, wygłoszonego przez tytułowego bohatera tarantinowskiego „Kill Bill 2”, ten powinien wiedzieć, o co mi chodzi – ale i one mają pewien ograniczony zasięg. Tymczasem Batman stale się odradza, wskrzeszany przez kolejnych twórców na przestrzeni lat. I nie jest ważne, czy to jest Burton, Nolan czy Miller. Ktoś wciąż znajduje – bądź też z różnym skutkiem próbuje odnaleźć – nowy punkt widzenia dla historii młodego miliardera, który postanawia zostać mścicielem w masce. Pragnę zaznaczyć, że nie chodzi mi tutaj o przeżywanie kolejnego oklepanego epizodu z efektami bycia ugryzionym przez pająka. To coraz to nowsze reinterpretacje losu, który spotkał młodego Bruce’a Wayne’a.
Zobacz również: „Wonder Woman” – kolejne zdjęcia z planu; Gal Gadot w złotej zbroi!
By spróbować zrozumieć ten fenomen, cofnijmy się do samych korzeni. Bob Kane i Bill Finger po raz pierwszy wystawili do boju Batmana w 1939 roku, w 27 numerze czasopisma Detective Comics. Obrońca Gotham powstał w głównej mierze na bazie Zorro, Draculi i Sherlocka Holmesa. Kane i Finger chcieli stworzyć przeciwwagę dla innego, powstałego ledwie rok wcześniej superbohatera – Supermana. I udało im się to perfekcyjnie. Stworzyli antytezę Kryptończyka. I sam fakt, że mają diametralnie inne metody działania, to czubek góry lodowej. Jeden został ocalony z globalnej katastrofy, przemierzając kawał kosmosu, by trafić do naszego Układu Słonecznego, nigdy nie widząc swoich rodzicieli ginących w wybuchu planety. Drugi – na własne oczy widział śmierć rodziców podczas zwykłego napadu, wskutek którego Ziemia nie ruszyła się z posad nawet o milimetr, a jedyną podróż, jaką odbył po tamtej tragedii, to powrotną do domu. Ten pierwszy uzyskał nieprawdopodobne moce, stając się bezapelacyjnie najpotężniejszym z superbohaterów (przynajmniej w bezpośrednim starciu). Siłę czerpie z naszego Słońca, nie musi więc niczego nabywać, nie licząc może zdobywania doświadczenia, by lepiej korzystać ze zdolności, które otrzymał. Jego przeciwieństwo musi stale pracować nad sobą, korzystać z wszelkich atutów, jakie otrzymał od swojej natury i dzięki statusowi społecznego. Doprowadzić do perfekcji ciało i ducha. Wymieniać można jeszcze wiele takich różnic.
Skoro już ustaliliśmy, że Batman jest antytezą Supermana, tym prościej jest określić pewne określenia. Jeżeli Superman, niezależnie od tego, czy się go kocha, czy nienawidzi, jest kwintesencją tego, czym powinien cechować się współczesny półbóg, to jego vis a vis możemy określić jako człowieka z krwi i kości. Prawdopodobnie najbardziej ludzką postać ze wszystkich superbohaterów, jacy kiedykolwiek powstali. Prezentuje on perfekcjonizm, ambicję, skrajny indywidualizm, a nade wszystko ciemną stronę ludzkiej natury. Coś, co w jakimś stopniu ma każdy z nas. Dlatego właśnie tak wielu się z nim utożsamia. Dlatego najlepsi scenarzyści komiksowi czy filmowi potrafią wyciągnąć z niego tak wiele. To superbohater- instytucja. Można go z powodzeniem i zachowaniem głębi postaci ukazać dla odmiany jako początkującego młokosa (komiks „Batman: Rok Pierwszy”, film „Batman: Początek”) albo starzejącego się rutyniarza, potrzebującego prędzej czy później następcy (komiks „Powrót Mrocznego Rycerza”, kreskówka „Batman: Beyond”).
Zobacz również: Powstanie kolejny crossover seriali „Supergirl” i „The Flash”!
Wcześniej napomknąłem co nieco o scenie z „Kill Bill 2”. Wcielający się w Billa David Corradine perorował, że z superbohaterów to właśnie Superman najbardziej go fascynuje. Pomimo swojej prostoty ma on w sobie coś naprawdę wyjątkowego, wyróżniającego go na tle innych bohaterów w trykotach. Podczas gdy dla pozostałych tożsamość superherosa jest alter ego – Peter Parker staje się człowiekiem-pająkiem, Bruce Wayne zakłada maskę Batmana itd. – u Supermana jest dokładnie na odwrót. W końcu mamy do czynienia z kosmitą o imieniu Kal-El, który przebiera się za nieco gapowatego dziennikarza Clarka Kenta. Trzeba tutaj oddać Quentinowi Tarantino, że w sposób genialny potrafi wyłapywać popkulturowe smaczki, dostrzegać to, czego inni nie widzą. Jednak nie zmienia to faktu, że coś w tym małym wywodzie przegapiono. Kal-El aka Clark Kent, zwany także Supermanem, nie jest jedyną postacią wyróżniającą się w podobny sposób. Ba! Nie jest nawet najciekawszą. Przebija go nie kto inny, jak bohater tego artykułu. Wbrew pozorom to nie jest Bruce Wayne przebierający się za Batmana. To chłopiec, który stracił swoich rodziców w tragicznych okolicznościach, a gdy dorósł, przyjął aż dwa alter ego: egzystującą w nocy żywą broń na przestępców i próżnego, nieprzyzwoicie bogatego playboya, który istnieje po to, żeby utrzymać tę ważniejsza część wielkiej maskarady. W zamian wyparł swoją właściwą osobowość, na którą zabrakło już miejsca – a może nie wyparł, tylko wepchnął gdzieś w głąb swojej osoby. Bo prawdziwe „ja” Batmana/Bruce’a Wayne’a – chłopiec osierocony przez rodziców – prawdopodobnie wychodzi co jakiś czas z zatwardziałego bojownika. Może podczas co niektórych rozmów z Alfredem bądź też z członkami swojej bat-rodziny. Może wymyka się podczas wybranych spotkań z którąś z jego kochanek. Nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Jedno jest pewne: chyba żaden superbohater na kartach komiksu nie był postacią tak tragiczną. To już nie jest rozdarcie pomiędzy byciem sobą a wykreowanym przez siebie charakterem z ukrytą tożsamością. To samostłamszenie, złożenie w ofierze siebie w celu zrobienia miejsca dla dwóch niezbędnych elementów, ażeby dać życie swojej misji.
Na zakończenie dodam jeszcze kilka słów o pewnym ziszczonym paradoksie. Batman został przedstawiony z tak wielu różnych punktów widzenia, w tak różnych historiach, że w zasadzie takie zjawiska jak on przyporządkowuje się do legend. A legendy zazwyczaj cechują się brakiem większych znamion realizmu. Stanowią złożenie wielu ludzkich cech, ale same w sobie są czymś odleglejszym, przypominającym pomnik zanurzony w sennej marze, a przez to nabierający wieloznaczności. Tymczasem zdążyłem już wiele napisać o tym, jak bardzo ludzki jest ten bohater. Można więc powiedzieć, że nasza popkultura stworzyła ikonę niepoddającą się konwencjonalnym zestawieniom.
Poniżej – w ramach swoistego epilogu – umieszczam utwór z jednej z moim zdaniem bardziej udanych kreskówek z Batmanem w roli głównej – „Mask of the Phantasm”. Wydaje mi się, że perfekcyjnie ukazuje tragizm tej postaci. I to czyni ją najlepszą kropką nad „i” dla tego tekstu.
https://www.youtube.com/watch?v=QGCLJ4BQXXQ
Ilustracja wprowadzenia – materiały prasowe