Niemal każdy z nas, nałogowych pożeraczy kolejnych telewizyjnych seriali, ma wśród produkcji takie, które ogląda już w zasadzie tylko z przyzwyczajenia. W większości przypadków są to seriale, które okres swojej świetności mają już dawno mają za sobą bądź… nigdy go nie miały. Zazwyczaj produkcje te nie wyróżniają się niczym niezwykłym. Nie są ani dobre, ani złe. Nie zmieniają oblicza telewizji ani nie można się pochwalić ich znajomością na towarzyskim spotkaniu (chyba, że spotka się grupka fanów). A jednak je oglądamy. Przyjemnie zapychają czas, któryś z bohaterów jest wybitnie sympatyczny lub jakaś postać zawsze rozbawia nas do łez. Przykłady tego typu produkcji można mnożyć bez liku („iZombie”, „Plotkara” ). Do tej właśnie kategorii, wedle mojego osobistego mniemania, wrzucam też niestety „Supernatural”. I tak jest w zasadzie już od dobrych paru lat. Oglądając 11. już sezon, który znów rozczarowuje, zadałem sobie dość istotne pytanie: „Dlaczego ja to oglądam?”. Co sprawia, że cały czas powracam do przygód braci Winchesterów, skoro po co drugim odcinku muszę ukrywać twarz w dłoniach w geście zażenowania? Głęboko zastanowiłem się nad tymi, zaiste niezwykle ważnymi, pytaniami – i tak oto powstał ten tekst. Ostrzegam też na wstępie, że w tekście znajdziecie sporo spoilerów!
Zanim jednak przejdę do odpowiedzi na pytanie, dlaczego „Supernatural” wciąż oglądam, warto byłoby powiedzieć najpierw, z jakiego powodu uważam ten serial za średni, a momentami wręcz żenująco słaby. Chyba najmocniej to sobie uświadamiam, kiedy chcę jakiejś nowej świeżej duszyczce „Supernatural” polecić. Muszę wtedy ułożyć dość skomplikowaną formułkę, która brzmi mniej więcej tak: „Musisz przebrnąć przez pierwsze 2-3 sezony, która mają dobre momenty i sporo rockowych szlagierów, ale potrafią też zmęczyć. Sezony 4-5 są najlepsze w historii serialu i w całości trzymają poziom, a 6 daje radę. A dalej? Jak już się wciągniesz, to będziesz oglądać, choć jest już coraz słabiej”. Nierówność serialu to niestety jest chyba największy zarzut. To, że po 5. sezonie serial przestał trzymać poziom, wydaje się oczywiste z uwagi na fakt, że serial początkowo na tylko tyle sezonów był rozpisany. Jednak na tym nie koniec wad. Od jakiegoś czasu (ciężko teraz mówić, od kiedy konkretnie, bo trwa to już dobre parę sezonów) serial jest rażąco wręcz niespójny. Zwróćmy uwagę chociażby na fakt, jak zmieniła się pozycja demonów w serialowym świecie. W pierwszych sezonach były to istoty niemal niezwyciężone. W ostatnich sprowadzono je do roli poczciwego armatniego mięcha, które Winchesterowie wycinają jak na dożynkach przy pomocy swoich magicznych noży. A co z ludźmi, których przy okazji zabijają? To pytanie zostaje bez odpowiedzi. Podobnie ma się sprawa z aniołami (pamiętacie, ile szumu było wokół pojawienia się Castiela, jaki paniczny strach zapanował w demonicznych szeregach?). Do tego należy jeszcze dołożyć całe mnóstwo pomniejszych bzdurek, mielizn i wtórności, które na dłuższą metę zwyczajnie męczą. Ile razy jeszcze Winchesterowie będą się ładować w największą zasadzę bez żadnego przygotowania? Ile razy pojawią się jakieś „przerwy techniczne”, które w sztuczny sposób oderwą bohaterów od głównego wątku na rzecz rozczarowującej (tak w 8 na 10 przypadków) historii związanej ze „zjawą tygodnia”? No i ostatnie… ile razy Winchesterowie będą coś przed sobą zatajać? Nie zachwyca również niezbyt wprawne aktorstwo Jareda Padaleckiego, które zasadniczo ogranicza się do przewlekłych bólów głowy podkreślanych tą samą miną i dziwnego głosu, kiedy serialowy Sam zaczyna kłamać. Przepraszam Jared (przepraszam też wszystkie fanki jego klaty!), ale na tle przebojowego Acklesa wypadasz naprawdę blado.
Nowa mitologia
Wady „SN” mógłbym wyliczać dalej. Warto jednak teraz przejść do meritum i zastanowić się nad tym, co trzyma nas dalej przy serialu, poza zwykłym ludzkim przyzwyczajeniem? Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to niezwykle atrakcyjny bazowy zamysł na serial. Pomysłodawca serii – Eric Kripke – postanowił zebrać w jedną całość elementy najróżniejszych wierzeń, mitów, miejskich legend, baśni i bajek, by stworzyć klasyczny niemal serial przygodowy podszyty delikatnym dreszczykiem. Mam wrażenie, że „SN” w początkach emisji w udany sposób zapełniło lukę po „Buffy: Postrach wampirów”. To, co jednak pozytywnie wyróżniało „SN” na tle słynnej Buffy, to nieco mniej młodzieżowy charakter całości oraz stopień rozbudowania świata. Co więcej, pomysł na multikulturowy miszmasz okazał się być strzałem w dziesiątkę. Pozwoliło to na zbudowanie tak fantazyjnych konfrontacji jak pogańscy bogowie kontra anioły czy też wiedźmy kontra demony. Można powiedzieć, że Kripke – wzorem „Doktora Who” czy „Star Treka” – zbudował zupełnie nowe uniwersum. Świat, który wciąż (w lepszy lub gorszy sposób) jest rozwijany. Wydaje się, że takie właśnie podejście do tematu i poziom rozbudowania sprawiły, że fanbazy „SN” tworzą momentami już całkiem sporą społeczność, która przypomina to, co robią fani wspomnianego „Star Treka”. Podobnie jak w przypadku gwiezdnej serii, fani „SN” mogą siebie nawzajem zasypywać kolejnymi rozważaniami na temat nowych egzotycznych pojedynków oraz wytykać potknięcia i niespójności scenariusza. Myślę, że to przywiązanie do „Supernatural” jest już tak silne, że nowe produkcje w podobnym klimacie (dobre „Sleepy Hollow”) raczej nie odciągną wiernych fanów od ekranów.
Mistrzowie drugiego planu
To, co niemal od zawsze stało (i w zasadzie stoi) na niezmiennie wysokim poziomie w „SN”, to postacie drugoplanowe. W przypadku ostatnich serii można wręcz powiedzieć, że to tylko dla nich dalej ogląda się serial. Zaczęło się oczywiście od – wciąż nieodżałowanego – Trickstera (aka Gabriela). Pamiętacie jeden z najlepszych odcinków serialu wykorzystujący legendy miejskie? Albo targanie Winchesterów po różnych programach telewizyjnych? Trickster to prawdopodobnie najlepsza postać, jaką zafundowali nam scenarzyści. Na szczęście potem wcale nie było dużo gorzej. Był sympatyczny Bobby, a potem świetny, nieprzystosowany do życia na ziemi Castiel. Nie można też oczywiście nie wspomnieć o Crowleyu. Król piekieł to najjaśniej błyszcząca gwiazda ostatnich sezonów, która wygrywa niemal każdą scenę swoim cynizmem zmieszanym z ironią. Jaki jest klucz do popularności owych bohaterów? To przede wszystkim postacie bardzo charakterystyczne. Każda jest napisana dosyć grubą kreską, co – w tym przypadku – jest akurat ogromną zaletą i miłą odmianą od mieszających się we własnym sosie Winchesterów. Co więcej, postacie te są też znakomicie zagrane. Misha Collins czy Mark Shepard to oczywiście nie są wielkie nazwiska, ale aktorzy naprawdę bardzo dobrze dają sobie radę i liczę, że może ich gwiazdy jeszcze kiedyś rozbłysną pełnią blasku.
Popkulturowe poczucie humoru
Co jakiś czas w „Supernatural” pojawia się odcinek, który w zabawny sposób wykorzystuje popkulturowy motyw i adaptuje go na potrzeby serialowego świata. Przodowały w tym oczywiście wspomniane odcinki z Tricksterem, ale nie tylko. Znalazło się miejsce na Czarnoksiężnika z Oz i kult masoński. Czasem występują elementy satyryczne, które czy to parodiują, czy po prostu wyśmiewają poszczególne trendy naszej kultury lub zachowania i mody. Mnie osobiście najbardziej rozbawił odcinek, gdzie jawnie nabijano się z sagi „Zmierzch”. Kogo nie rozbawiły „nabłyszczające” się wampiry, które w ten sposób rozkochiwały w sobie niczego nieświadome nastolatki po to, aby je bez problemu „wyssać”? Zabawnie było też wtedy, gdy bohaterowie uczestniczyli w larpie odgrywanym na wzór… ich własnych przygód. Duża doza dystansu, autoironii i delikatna satyra na świat geeków wciąż potrafią mnie kupić. Oczywiście, nawiązania te zazwyczaj nie są mistrzostwem subtelności czy wyrafinowania. Zazwyczaj są podane po prostu – kawa na ławę. Fani serii mogą jednak potwierdzić – zabawa i tak jest przednia.
Wszystko będzie dobrze, wszyscy zawsze się pogodzą
Przygody braci Winchesterów, choć niebezpieczne i podszyte dreszczykiem, ogląda się kompletnie bezstresowo. Jako zaprawieni widzowie wiemy, że cokolwiek by się nie działo, Sam i Dean wyjdą z każdej opresji cało. Nie przeszkodzi im w tym nawet śmierć czy… utrata duszy. Zawsze, prędzej czy później, scenarzyści wymyślą sposób, aby bohaterów wskrzesić/egzorcyzmować czy zawrócić z nieba. Być może w innym przypadku taki stan rzeczy można byłoby potraktować jako spory zarzut – w końcu nie odczuwamy napięcia, obawiając się o żywot naszych bohaterów. Tak jednak nie jest. „Supernatural” to jedna z tych produkcji, gdzie wychodzenie z największych problemów bez szwanku jest niejako wpisane w poetykę serii. Tak jak w przypadku Bonda czy MacGayvera, tak i kolejne perypetie braci Winchesterów ogląda się po prostu przyjemnie. Podobnie też jest z relacjami między braćmi. Chyba wszystkim nam, pomimo narzekań na przyczyny kolejnych kłótni, imponuje ta braterska miłość na zabój. Choć zawsze wiemy, jak to wszystko się skończy, to wciąż kibicujemy jednemu z braci (zazwyczaj na przemian) w misji ratowania tego drugiego. W końcu… kto z nas nie chciałby mieć takiego Winchestera za brata?
„Carry on My Wayward Son” i inne szczegóły
Zabrzmi to sentymentalnie, ale muszę się przyznać, że za każdym razem, kiedy w okolicach finału sezonu leci kawałek Kansas, niemal zawsze reaguję tak samo. Wzruszam się i przez te kilka sekund ubóstwiam świat Winchesterów. To, co kreuje tę „rodzinną” atmosferę „Supernatural”, to właśnie te małe szczegóły (jak piosenka Kansas), które przez lata urosły już do rangi symboli. Czarna Impala, rysowanie diabelskich pułapek czy fakt, że Dean zawsze podpiera klapę w bagażniku za pomocą strzelby. Fani kochają i przywiązali się już na stałe do tych elementów, które już zawsze będą one stanowiły pewną wartość. Nieważne, w jaki sposób zostaną wykorzystane.
Na koniec nasuwa się jedno zasadnicze pytanie. Jak długo my, fani serialu, będziemy jeszcze zmuszeni do zadowalania się półśrodkami i sentymentami? Szczerze mówiąc, wydaje się, że nijakość „Supernatural” stała się jego nieodłącznym elementem. Chyba tylko gruntowna przebudowa ekipy odpowiedzialnej za scenariusz coś by na serio zmieniła, a i to nie jest pewne. Jest jeszcze drugie pytanie. Jak długo będziemy chcieli tak średni serial oglądać? Patrząc na to, ile czasu już wytrzymaliśmy, można stwierdzić, że prędzej serial się skończy niż na dobre odejdziemy od ekranów. Ale cóż się dziwić? Podobno miłość jest ślepa.