Po zobaczeniu sześciu odcinków serialu Iron Fist (cały sezon ma 13) i chcąc postawić ocenę, zamiast cyferek ma się ochotę wstawić status: „to skomplikowane”. Sytuacja naprawdę nie jest prosta. Po zobaczeniu tego, co zaprezentował Netflix w pierwszej połowie serialu, przeważająca część widzów powie, że na tę chwilę, jest to najsłabsza część z tego uniwersum. Jednak wciąż żywię nadzieję, że druga połowa będzie lepsza, bo inaczej trudno będzie pojąć, jak Netflix na coś takiego sobie pozwolił.
Zobacz również: Kim jest Iron Fist? Historia superbohatera #27
Iron Fist – ostatni członek grupy Defenders, którego jeszcze nie mieliśmy okazji poznać – to Daniel Rand, najsłynniejszy mistrz wschodnich sztuk walk w świecie herosów Marvela. Człowiek, który poznał i opanował do perfekcji mistyczną sztukę skupiania swojego Chi w pięści, dzięki czemu stał się żywą bronią – żelazną pięścią. Miał dziesięć lat, gdy leciał z rodzicami prywatnym samolotem, który rozbił się w Himalajach. Jako jedyny ocalały z katastrofy, znalazł schronienie u mnichów z mistycznego miejsca zwanego K’un-Lun, gdzie w trudnych i brutalnych warunkach był szkolony na wojownika. Uznany przez resztę świata za zmarłego, Danny powraca po piętnastu latach do Nowego Jorku, uzbrojony w potężną moc, aby rozliczyć się z przeszłością, odbudować rodzinne imperium i stanąć do walki z rujnującą miasto przestępczością.
W przeciwieństwie do komiksowej wersji Iron Fist nie ma supersłuchu, zdolności leczenia, nie jest mistrzem ucieczek i hipnozy, a przynajmniej do tej pory tego nie ukazano choćby w najmniejszym stopniu. Daniel Rand jest jak na razie mistrzem sztuk walk, ma supermoc – żelazną pięść – i szybkość. Do tego jest niezwykle łatwowierny, niefrasobliwy, momentami jego działania są z logicznego punktu widzenia głupie i potrafią zirytować do granic możliwości, jednak nie zapominajmy, że jest osobą, która nie miała kontaktu z cywilizacją przez piętnaście lat. Dlatego jego poczynania w pierwszych odcinkach, choć wkurzające, są w pełni usprawiedliwione. Na szczęście Daniel ewoluuje i zaczyna powoli odkrywać dwulicowość otaczających go osób, które kiedyś uważał za rodzinę.
Zobacz również: Najlepsze i najgorsze serie filmowe
Pierwsze dwa odcinki są nudne i niewiele się w nich dzieje. Obserwujemy głównego bohatera, który chodzi boso, tuła się między wspomnieniami, marnymi próbami udowodnienia, że jest prawdziwym dzieckiem Randów, parkiem, w którym nocuje i do znudzenia pokazywane są te same retrospekcje z katastrofy lotniczej. Dopiero w połowie trzeciego odcinka, zaczynamy odczuwać zainteresowanie serialem, gdy Danny w końcu zaczyna brać sprawy w swoje ręce, widzimy jego inicjatywę i ewolucje z zagubionego, beztroskiego chłopaka w dorosłego mężczyznę. Tak, niestety. Musicie zacisnąć mocno zęby i przebrnąć przez te dwa mizerne odcinki, w których akcja toczy się niczym stuletni żółw. Chociaż później rewelacji nie ma, bo gdy już w końcu coś zaczyna wisieć w powietrzu, atmosfera się zagęszcza i przygotowujemy się na piękne sceny walk, dostajemy kilka szybkich kopnięć, uderzenia pięściami i tyle. Żadnej iskry. Nie otrzymujemy nic, co mogłoby nas w jakikolwiek sposób zachwycić. No, może jedna scena troszkę się wyróżniła – w windzie – ale niestety, gdyby w tym miejscu reżyser odcinka – Miguel Sapochnik – nakręcił ją metodą One Shot, wtedy może efekt byłby mocniejszy w odbiorze. Starcia są zdecydowanie za krótkie, a na domiar tego, gdy bohater powinien działać, to wdaje się w niepotrzebne dyskusje. Mamy wrażenie, że dostajemy na razie tylko marny przedsmak tego, co może nastąpić w drugiej połowie sezonu, albo że twórcy nie mieli pomysłu na to, czym zapchać te sześć odcinków.
Zobacz również: Marvel’s Luke Cage – recenzja 1. sezonu
Nie martwcie się. Na samych minusach serial nie ukuto. Twórcy konsekwentnie utrzymują klimat dalekiego wschodu oraz widać spójność i ciągłość budowanego uniwersum. Mamy tu klimatyczną muzykę, która ma w sobie coś z motywu przewodniego serialu Stranger Things, przeplatającą się z popularnymi piosenkami sprzed lat oraz świetne aktorstwo ze wspaniale przedstawionymi i zagranymi złoczyńcami. Mamy tu rewelacyjnego Davida Wenhama, w roli Harolda Meachuma, który momentami gra niczym Hugo Weaving w Matrixie i Toma Pelphreya jako Warda Meachuma, czyli pomagiera swojego ojca. Obaj są chłodni w stosunku do innych, przenikliwi, wredni i nie cofną się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. O ile Ward na początku ma w sobie ten zimny wizerunek, który potem lekko ulegnie zmianie, o tyle Harold, w każdym kolejnym ujęciu wydaje się coraz bardziej złowieszczy i do szpiku kości przesiąknięty złem. Gdy już mamy wrażenie, że nic gorszego od niego nie może istnieć, wtem oglądamy, jak nasz czarny charakter trzęsie się ze strachu przed kimś znacznie potężniejszym i groźniejszym od siebie. Poza tym mamy tutaj bardzo dobre role kobiece, a mianowicie Jessicę Henwick w roli Colleen Wing oraz Jessicę Stroup w roli Joy Meachum. Wing świetnie się bije i od głównego bohatera znacznie częściej pokazuje, na co ją stać. Jest skłonną do pomocy, jedyną przyjaciółką Iron Fista, na której zawsze może polegać. Z kolei Joy, w jednej chwili potrafi być urocza, serdeczna i miła dla Daniela, a w drugiej przejawiać się jako bezwzględna businesswoman, która zrobi wszystko, aby firmie powodziło się jak najlepiej.
Po szóstym odcinku serialu, z jednej strony mamy świetnych aktorów i bardzo dobrze zarysowane postaci ze złoczyńcami na czele oraz muzykę, która świetnie wprowadza nas w klimat serialu. Z drugiej jednak strony, mamy niezbyt satysfakcjonuje walki i nudne sceny, w których niewiele się dzieje. Dlatego dochodzimy do wniosku, że na razie jest to najsłabsza część tworzonego uniwersum.
Miejmy nadzieję, że najlepsze dopiero przed nami.
Premiera pierwszego sezonu serialu Iron Fist odbędzie się 17 marca na platformie Netflix.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe