Premiera filmu „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” (pierwsza polska recenzja!) siłą rzeczy przypomniała nam o istnieniu George’a Lucasa, ojca uniwersum. Lucas jest nie tylko prekursorem jednej z najbardziej kasowych serii w historii, ale też (razem z m.in. Zemeckisem i Spielbergiem) architektów kina, jakich znamy. Wszystko zaczęło się w latach 70. XX wieku, kiedy to Spielberg i Lucas stworzyli dzieła, będące drogowskazem dla reżyserów myślących o tworzeniu filmów rozrywkowych. Choć ich dewiza może wydawać się banalna („chcemy tworzyć takie filmy, jakie kiedyś oglądaliśmy”), to ich wizja kręcenia kina rozrywkowego, które nie jest infantylne i odmóżdżające, skutkowała prawdziwą nawałnicą filmów sensacyjnych, sci-fi i fantasy, których główne cechy to:
Samo określenie „Nowa Przygoda” zostało ukute przez polskiego historyka filmowego, Jerzego Płażewskiego. Prognozował on, że na początku XXI wieku próby patrzenia wstecz, na lata 80., skończą się zdystansowaniem do kinematografii tamtego okresu, ze względu na infantylność powstających wtedy historii. Jak jednak pokazują ostatnie lata, Płażewski pomylił się w swoich przewidywaniach i dzisiejsze filmy przygodowe okazują się zwykle uboższe od tych, na jakie patrzył lekceważąco (przykładem niech będzie stary „Indiana Jones” i nowe „Królestwo Kryształowej Czaszki”).
Krytycy kina Nowej Przygody podkreślali jego komercyjny charakter, masowość, schematyczność i seryjność produkcji. Z czasem pojawiły się też bardziej wyrafinowane komentarze odnośnie tego niezwykłego fenomenu. Kino Nowej Przygody miałoby być postmodernistyczną odpowiedzią na dekadencję sztuki – lekiem na słabnięcie ducha kinematografii miały stać się nie tylko nowe idee, ale też aktywności polegające na powielaniu istniejących rozwiązań. O celności tego argumentu świadczy to, że filmy z tego nurtu „chodziły trójkami” (trylogie „Powrót do przeszłości”, „Park Jurajski”, „Star Wars”). Komercyjność tych przedsięwzięć nie jest tajemnicą. Produkcje z okresu świetności Nowej Przygody stały się polem treningowym dla nowych koncepcji marketingowców i biznesmenów. Skutki odczuwamy do dziś (momentami mam wrażenie, że dziś nawet bardziej niż wtedy).
Tym, co w szczególności charakteryzowało lekkie, eskapistyczne kino przygodowe, były niesamowite efekty specjalne i skłonność do zabawy konwencją. O ile współczesne wnuki filmów z tamtych lat pod względem widowiskowości idą coraz dalej, to patrząc na nie pod kątem samej magii opowieści czy charyzmy bohatera mam wrażenie, że jest coraz gorzej. Bohaterowie grani przez Harrisona Forda oczarowywali widza, a ich współcześni następcy jakoś nie potrafią przejąć pałeczki (dla przykładu Shia LaBeouf przy odtwórcy ról Hana i Indiany wypada blado). Kino Nowej Przygody tchnęło wiele energii w świat filmu, ale kino „nowszej” przygody, gdzieś tę energię traci. Produkcje takie jak „Piraci z Karaibów” i „Transformers” nie mają w sobie urzekającej głębi, a powroty do starych, odkurzanych na potrzeby box office marek to odgrzewanie zamrożonego kotleta, który i tak smakuje lepiej niż tworzone teraz (trzymając się dalej tej metafory) produkty kotletopodobne.
Na szczęście jest jeszcze nadzieja dla gatunków spopularyzowanych przez stare Kino Nowej Przygody. Przykładem są udani „Strażnicy Galaktyki”. Mamy też renesans gatunku fantasy („Hobbit”, „Warcraft”). Każda epoka w sztuce potrzebuje czegoś nowego, może w połowie pierwszego dziesięciolecia XXI wieku słusznym kierunkiem dla kina rozrywki jest spojrzenie w kierunku komiksów i gier. Są to przecież nośniki pełne ciekawych fabuł, choć pierwsze próby ekranizacji historii wywodzących się z tych źródeł bywały dość siermiężne. Produkcje ze stajni Marvela („Zimowy Żołnierz”, „Iron Man”) dają nadzieję, że można coś na tym polu ugrać. Jeśli nie teraz, to kiedy może narodzić się prawdziwe Kino Nowej Przygody?