Zanim wskoczymy w puszyste śniegi norweskich fiordów, to wyjaśnijmy sobie jedną sprawę. Czysto teoretyczną sprawę. A mianowicie… Film jako odrębna dziedzina sztuki, dysponująca własnymi środkami wyrazu oraz specyficznymi metodami kreowania świata przedstawionego, z natury rzeczy nie może stanowić dokładnej ekranizacji pozycji literackiej. Może on przyswajać pewne motywy, może posługiwać się identycznymi postaciami, ba, może nawet przyjąć za swoją narrację powieściową, ale nigdy nie spisze się dobrze w roli ambasadora literackiej treści. Nie taki jest też przecież jego cel. Niemniej jednak takowe mylne i okrutnie złudne przeświadczenie stało się dziełem dzisiejszych czasów, gdzie wyobraźnie widza zdaje się motać każdy slogan typu „ekranizacja światowego bestsellera”. Nie chcę tu wnikać w dyskusję na temat różnić pomiędzy kulturą audiowizualną a piśmienniczą, bo jest to kwestia obszerna jak pas jezior w okolicach Oslo, lecz bez zwrócenia uwagi na tę drobną dialektykę nie będziemy w stanie dokładnie określić czym Pierwszy śnieg jest.
https://www.youtube.com/watch?v=jp3XHZ7spKk&pbjreload=10
Przedpremierowy marketing zwykł bowiem film Tomasa Alfredsona określać mianem „ekranizacji popularnej powieści słynnego Jo Nesbo”, a dopiero potem wciskał nam gdzieś w wizuale twarz smutnego Michaela Fassbendera. I właśnie te dwa elementy, te dwie marchewki miały przyczynić się do wypełnienia sal kinowych ludzką materią, wygłodniałą kryminalnej zawieruchy znanej z dzieł norweskiego pisarza. Jednak zapomnijcie o tych sloganach tu i teraz, zanim będzie za późno. Wszakże Pierwszy śnieg nie dość, że nie jest dobrą ekranizacją (co wynika przede wszystkim z uwag wstępnych) to jeszcze nie powala na nogi jako samodzielne dzieło filmowe.
A problem jest zasadniczy – brak odpowiednio wyważonej dramaturgii. Co zastanawia tym bardziej, iż Alfredson jako rodowity Szwed (możecie się śmiać, ale pochodzenie człowieka naprawdę wpływa na jego percepcję rzeczywistości), „obywatel” Skandynawii, powinien kryminały recytować z pamięci. A jeśli dodamy jeszcze fakt, że do swojego CV dopisuje on tak profesorsko skrojone produkcje jak Szpieg czy Pozwól mi wejść, to konsternacja się podwaja. Pierwszy śnieg miota się bowiem bezwładnie między rasowym thrillerem, a melodramatem uzależnień. Raz nadmuchuje balonik gęstej niczym mgła atmosfery, a potem rozbija go szpilką indywidualnych ekspozycji. Raz buduje cały swój wydźwięk o kryminalną tajemnicę, a potem rozmiękcza ją w osobistych performance’ach. Ta niespójność i niekoherentność narracji w wydatny sposób przyczynia się do zaniechania pewnych aspektów obu tych wymienionych tożsamości dzieła. Bo ani to thriller, ani melodramat uzależnień. Jak coś chce być do wszystkiego, to prawdopodobnie wyjdzie mu do niczego. Taka prawda. Już w Biblii było tak napisane.
I ten fakt boli szczególnie, gdyż ewidentnie doszło tu do pewnego starcia wizji artystycznej z wymogami produkcyjnymi. Bo wiecie, w filmie przygwiazdorzył Michael Fassbender, co oznacza, że jego postać musi otrzymać jak najwięcej czasu ekranowego i jak najlepszy backup tożsamościowy. I w tym nie byłoby nic złego, gdyby nie to, iż budując postać detektywa Harry’ego Hole’a twórcy całkowicie wyzbyli się obowiązku rozpisania wątku głównego złego oraz całej tajemnicy okalającej czynione przez niego morderstwa. To rzecz jasna rzutuje na brak satysfakcjonującego punktu kulminacyjnego i niewłaściwe dystrybuowanie elementami napięcia oraz suspensu. Zupełnie jakby Alfredson przyszedł do wytwórni z pomysłem, z natchnieniem i z pokaźnych rozmiarów warsztatem, a wyszedł z Hosseinem Aminim, czyli czołowym hollywoodzkim scenarzystą od tępienia autorskich zapędów reżyserów (patrz Drive).
W kontraście do warstwy stricte merytorycznej stoi natomiast oprawa wizualna. Tu należy się sowita premia dla autora zdjęć Diona Beebe, który z klasycznej, norweskiej topografii i architektury uczynił rzecz uniwersalną i dopasowaną do wymagań widza globalnego. Nie zrozumcie mnie źle, orient należy do najpiękniejszych składników kinematografii, ale tworzenie dusznej atmosfery z samych tylko statycznych ujęć wymaga od twórcy nieopisanych pokładów kreatywności i obeznania w temacie. Podobny kierunek, tylko że w muzyce, chciał obrać Marco Beltrami, lecz jego ścieżka dźwiękowa sprawdza się ostatecznie tak, jak sam film – połowicznie. Momentami rzeczywiście wyczucie tempa akcji i rytmu narracji zostaje idealnie podkreślone w ambientowych brzmieniach, a innym razem zakrawa o tanią sensację. Tak jakby ktoś na jakimś etapie stwierdził, że zaprezentowany soundtrack jest za smutny i za mało wyrazisty… No cóż, nie ukrywajmy, taki właśnie miał być!
Ale nie był. A całość najlepiej podsumuje chyba zdanie: miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Czyli coś jak z naszą reprezentacją w piłce nożnej… Ale żeby tu nie czynić zbyt daleko idących sportowych nawiązań, rozstańmy się w sielskiej atmosferze sypiącego śniegu. Tylko że ten śnieg niewiele ma wspólnego z radosnymi i pogodnymi świętami Bożego Narodzenia.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe