Tekst ten początkowo miał być kontrrecenzją, formą tak bardzo ostatnio przez nas propagowaną, próbą nabicia wyświetleń i wyrazem autorskiej pokazówki opartej o prezentowanie opinii odmiennej od opinii większości. Miał to być koncert hipsteryzmu i kolorowoskarpetkowa opera, ale będzie tylko i wyłącznie zwyczajna refleksja poseansowa. Dlaczego? Ano dlatego, że najnowszy film Dennisa Villeneuve, renowatora filmowego thrillera i mistrza głównonurtowego odłamu slow cinema, prezentuje sobą wszystko to, o co baliśmy się poprosić Hollywood, ale bardzo chcieliśmy. Niespieszne, wyważone tempo, rozwlekła acz niezwykle pieczołowicie przygotowana kompozycja kadru, olśniewające zdjęcia Rogera Deakinsa, indywidualne podejście do oryginalnych motywów powieściowych Dicka… Zalet można byłoby wymieniać bez liku, ale o nich możecie poczytać sobie w pierwszej z brzegu recenzji. A najlepiej w NASZEJ recenzji, która wszystkie te elementy w sobie zawiera i nie filozofuje na tematy okołoprodukcyjne. Tu jednak chcemy zastanowić się nad czym innym, a mianowicie nad tym, jakie przewlekłe choróbsko wciąż trawi reżysera Blade Runnera 2049. Zaraz, zaraz. Jakie choróbsko? Czy przed chwilą nie wymieniliśmy miliona zalet i nie zaprzeczyliśmy idei kontrrecenzji? Tak, lecz mimo mojej osobistej i ogromnej słabości do pięknych i mistrzowsko odmalowanych obrazków, wciąż dostrzegam pewne bolesne niuanse, uniemożliwiające zakwalifikowanie Villeneuve do panteonu legend światowej kinematografii. O co więc się rozchodzi? Co takiego sprawia, że nie mogę jak większość z nas piać z zachwytu nad długo oczekiwaną kontynuacją hitu z 1982 roku? Dlaczego mam ze sobą takie problemy?
Zobacz również: Blade Runner 2049 – ścieżka dźwiękowa [Recenzja i odsłuch]
Odpowiedź jest jednak prosta i zasadna, a nasunąć się ona powinna sama każdemu osobnikowi z filmografią kanadyjskiego reżysera zapoznanemu. Problem leży bowiem u podstaw, w panowaniu nad dynamiką akcji. Hola, hola, zostawcie te pomidory, już tłumaczę. Nie chodzi mi wszakże o tempo akcji, którego Blade Runnerowi 2049 może pozazdrościć każda współczesna produkcja. Ów mankament polega na czymś innym i nie do końca stanowi o winie Kanadyjczyka… A przynajmniej nie bezpośrednio. W wymiarze ogólnym reżyser jest poniekąd (wybaczcie mi francuscy nowofalowcy, nie miejcie mi tego stwierdzenia za złe) niewolnikiem scenariusza. Reżyser pracuje na usługach scenarzysty. To on dyktuje warunki, na podstawie których najważniejszy człowiek na planie może funkcjonować i na których może budować wizję całej produkcji filmowej. To dzięki niemu reżyser może zasiąść spokojnie na swoim stołku i nie martwić się o spójność narracyjną filmowej powieści. Jeśli dany petent odpowiada jednocześnie za reżyserię i scenariusz to nie ma problemu. Jeśli współpracuje ze znanym sobie autorem lub takim, który swoją marką może świecić i błyszczeć na salonach (przypomnijcie sobie współpracę Tonino Guerry z Michelangelo Antonionim i Theodorosem Angelopoulosem), to rysy na produkcie końcowym również nie powinny się ukazać. Jeśli jednak jest się reżyserem „mainstreamowym”, niejako zdanym na łaskę wielkiej wytwórni filmowej i zmuszonym do chodzenia z tego względu na ustępstwa kadrowe, to sprawa ta nabiera już znacznie innych kształtów.
W tym kontekście szczególnie istotnie wydają się być znowuż dwie ostatnie, najambitniejsze pod względem merytorycznym i realizacyjnym, produkcje autorstwa Villeneuve, czyli Blade Runner 2049 właśnie i Nowy początek. Specjalnie na potrzeby tego artykułu odszukałem, wygooglowałem i przeanalizowałem przeszłość scenarzystów oddelegowanych do pomocy Kanadyjczykowi. Co się okazuje to fakt, że w obu tych przypadkach mieliśmy do czynienia z etatowymi hollywoodzkimi wyrobnikami. Są to rzecz jasna ludzie z fachem w ręku, wykształceni, po dobrych studiach, ale raczej pozbawieni finezji i wrodzonego talentu. Coś jak Antonio Salieri zestawiony z Mozartem. W ubiegłorocznym hicie sci-fi tą pomocną dłonią i piórem był bowiem Eric Heisserer, który doświadczenie praktyczne zbierał skrobiąc skrypty do m.in. Oszukać przeznaczenie 5, Coś, Koszmar z ulicy Wiązów. Natomiast przy nowym Łowcy androidów scenariusz spreparował Michael Green, czyli stały „pisarz” serialowy, który do swojego CV dopisuje m.in. Seks w wielkim mieście oraz Tajemnice Smallville. Co każdemu powinno się w tym momencie rzucić w oczy to kontrast, jaki występuje w zestawieniu wymienionych produkcji ze skalą i złożonością projektów Villeneuve. Widzicie to? Przy produkcji o silnym podłożu filozoficznym (Blade Runner 2049) oraz symboliczno-materialistycznym (Nowy początek) pracowali ludzie kompletnie nie przygotowani do udźwignięcia ciężaru artystycznego niniejszych dzieł. I to widać. Przypomnijcie sobie przeskok, jaki nastąpił w dość zgrabnie i przemyślanie prowadzonej narracji Nowego początku. Przez mniej więcej 3/4 czasu trwania produkcji twórcy oferują nam ciekawe spojrzenie na zawiłości i poziom skomplikowania relacji międzyludzkich opartych o komunikację za pośrednictwem języka. W pewnym momencie jednak (wtedy, gdy Amy Adams musiała skontaktować się z Obcymi na pełnej… prędkości, bo rakiety) w tę harmonię wbito klin, akcja nabrała zawrotnego tempa, a nasza bohaterka ni stąd ni zowąd otrzymała perfekcyjną zdolność rozumienia abstrakcyjnego sposobu porozumiewania się przybyszy z kosmosu. Wszystko po to, aby poprowadzić nas za rękę ku szczęśliwemu finałowi, jednocześnie odsyłając w niebyt intrygujące rozważania minionych 70 minut projekcji.
W Blade Runnerze 2049 sprawa nie nabiera tak radykalnego obrotu, lecz rozkłada te – kolokwialnie mówiąc – „popychacze” i kliny fabularne w czasie. I to w dość długim, bo składającym się z niemal 180 minut. Nie chcę przytaczać każdego z możliwych przykładów, ale szczególnie jeden zdaje się być tu reprezentatywny. A mianowicie moment, gdy zdruzgotany porażką z siepaczami Wallace Industries Ryan Gosling, zostaje zmotywowany do działania i ratowania Hana Solo przez (cytując Luisa Bunuela) „Rewolucyjną Armię Dzieciątka Jezus”, za którą w Blade Runnerze robią niezależni replikanci. Rozumiem, że w tym wypadku scena powoływania się na sumienie oficera K posiada wymiar symboliczny i metaforyczny. Jednakże w filmie, który pomimo obfitowania w bogatą treść metatekstu, stąpa twardo po ziemi i oferuje komplementarne spojrzenie na świat przedstawiony, wrzucenie takiej wyrwanej z kontekstu pokazówki nie służy spójności fabularnej, a co więcej, tę spójność skutecznie wytrąca z równowagi. Bo co by było, gdyby ci replikanci nie pojawili się w kasynie Deckarda i łopatologicznie nie wyłożyli Goslingowi planu działania? Film by się skończył, opowieść sięgnęłaby finiszu, a Villeneuve nie miałby jak z tego zaułka wybrnąć. Michael Green zaoferował więc mu coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się słusznym rozwiązaniem tej sprawy, ale w rzeczywistości jest wolnym atomem wrzuconym do zastanych i skonsolidowanych związków chemicznych. A to dla tego atomu nie mogło się skończyć dobrze.
Zobacz również: Dunkierka – kontrrecenzja, czyli Nolan nadal błądzi we mgle
Ok, ale powiedzieliśmy sobie tu o wpadkach scenarzystów. A gdzie wina Villeneuve? A no właśnie, wina jego polega na tym, że jako ta najważniejsza osoba na planie filmowym, wciąż nie panuje (jeszcze) nad wszystkimi aspektami własnego dzieła. A przynajmniej dzieła, które wymaga od każdego współtwórcy wzniesienia się na wyżyny posiadanych umiejętności. Bo to właśnie od reżysera zależy, jak i czy w ogóle wizja przez scenarzystów zaprezentowana ziści się w ostatecznej wersji filmowego projektu. To on musi zobaczyć materiał, zrozumieć materiał, spojrzeć na niego z różnorakiej perspektywy, tak jak Picasso patrzył na gitarę w swoich obrazach. Reżyser musi umieć dostrzegać zalety i wady posiadanego scenariusza, musi umieć korzystać z tych pierwszych i neutralizować bądź eliminować te drugie. Zauważcie, że w prenowopoczątkowych produkcjach ów problem właściwie nie występował. Pogorzelisko, Wróg, Labirynt, a nawet Sicario na pewno nie były powieściami łatwymi i jednowymiarowymi, lecz ich konstrukcja nie wymagała tak wielkich pokładów wszechstronności jak przy Nowym początku i Blade Runnerze 2049. Kiedy jednak przyszło Kanadyjczykowi dywagować nad wieloaspektową analizą rzeczywistości, to poległ. Bo choć z technicznego punktu widzenia w Hollywood nie ma człowieka mogącego podjąć z nim równą walkę, to do pełnej spójności prezentowanej historii wciąż brakuje mu kilku kroków.
Powiecie zaraz: „Ale hej, przecież to Hollywood, tu nie liczy się artyzm, a pełna skarbonka”. I będziecie mieli oczywiście rację. Fabryka Snów z utęsknieniem spogląda w przeszłość. Rozgląda się za swoimi złotymi dekadami. Za latami 30. i 40., kiedy to jedynym autorem dzieła filmowego był producent, a jedyną przesłanką do jego powstania możliwości jego spieniężenia. Dziś w Hollywood – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – rządzi zimna, lodowata wręcz kalkulacja, a w takich warunkach zaistnienie sukcesu artystycznego graniczy z cudem. Tym sukcesem nie mógł być więc w pełni również Blade Runner 2049. Problem Villeneuve nie polega wszakże na jakichś osobistych ubytkach, indywidualnych ograniczeniach, lecz na wtłoczeniu własnej kreatywności w dyby systemu produkcyjnego kalifornijskich molochów. Reżyser z własnej woli podjął się trudnej sztuki przywrócenia Łowcy androidów (a wcześniej ambitnego kina sci-fi) na wielkie ekrany i chwała mu za to, ale jednocześnie i niejako „z urzędu” oddał swą duszę diabłu. Czy może ją odzyskać? A i owszem. Z jednej strony może pójść ścieżką wytyczoną przez Paula Thomasa Andersona, który udowodnił, że da się tworzyć hollywoodzkie produkcje przy minimalnym wsparciu Hollywood. Może też obrać kurs Darrena Aronofsky’ego, złotego chłopca Warner Bros. i ulubieńca elit, który wykształcił sobie specyficzną swobodę artystyczną. W ostateczności może też czekać aż przemysł tasiemcowy Fabryki Snów ponownie zostanie zdziesiątkowany przez kryzys, nastanie nowa epoka kontestacji, a sam wybije się na niej tak, jak przed laty zrobił Stanley Kubrick. A może też Blade Runner 2049 jest tym, do czego Villeneuve dążył przez całe życie i powyższe rozważania nie mają jakiegokolwiek sensu ani podstaw empirycznych? Biorę pod uwagę również i takie rozwiązanie…
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe