Telewizyjny powrót Asha Williamsa okazał się bardzo udany. Pierwszy sezon Ash kontra martwe zło zyskał uznanie zarówno ze strony krytyków jak i widzów. Powstanie drugiej serii obwieszczono jeszcze przed zakończeniem emisji pierwszej. Twórcy obiecywali, że znów dostarczą radosny festiwal gore i komedii, okraszony sentymentalnym powrotem do przeszłości. Niby obietnicy dotrzymali, ale to wcale nie oznacza, że jest dobrze.
Z perspektywy czasu można stwierdzić, że pierwszy sezon recenzowanego tu serialu stanowił ładną, niemal zamkniętą całość. Bohater grany przez Bruce’a Campbella rozpętał piekło, ale później je jako tako ogarnął i zasłużył by wybrać się na wieczne wakacje do Jacksonville, pozostawiając wszelkie demoniczne sprawy w rękach tej wciśniętej trochę na siłę postaci, granej przez Lucy Lawless. Ku wszelkiemu zaskoczeniu okazuje się, że Ash wcale nie jest jedyną niekompetentną osobą w tej produkcji, gdyż wspomniana wyżej Ruby również dość kiepsko ogarnia demony, które sama tworzy, no i w dodatku nie ma najwyraźniej żadnych przyjaciół, stąd wzywa na pomoc El Jefe oraz dwójkę jego pomagierów.
Zobacz również: Sam Raimi na temat ekranizacji The Last of Us
Najnowsze sezon Ash kontra martwe zło ku uciesze fanów rozbudowuje historię tytułowego bohatera. Lwia część wydarzeń dzieje się w rodzinnym miasteczku Asha, którego mieszkańcy wbrew pozorom wcale nie wielbią naszego ulubieńca niczym bohatera. Cała fabuła bardzo często odnosi się do drugiej części Martwego zła i przedstawia akcje z tamtego filmu w nowym świetle. Widzowie będą mieli okazję poznać Williamsa seniora, dawną miłość Asha oraz jego kumpla z młodości. Wszystko to w atmosferze ogólnej wrogości oraz paranormalnych okropności dziejących się dookoła.
Główny problem tej produkcji stanowi brak w historii większej dyscypliny. Niechciane czarne dzieci Ruby zostają dość szybko i ostatecznie łatwo unicestwione. Wracamy na melanż? Nie, okazuje się, że trzeba zniszczyć w sumie Necronomicon, bo najwyraźniej odleżyn dostanie, jak kolejne kilkanaście lat spędzi w skrytce Asha? No i gdzieś tam z jakiegoś powodu nadchodzi wielki demon Baal. Wracamy jednak do zniszczenia książki. Gotowe. Czas na imprezę? Nie, wciąż trzeba tego groźnego czorta unicestwić, ale do tego potrzebna jest księga, na całe szczęście ona nie została do końca rozwalona, więc istnieje cudowny sposób, którym akurat można go specyfikować, ale wtedy dzieje się to, no i znów jednak trzeba walczyć… i tak aż do zabarwionej odchodami śmierci się z tym martwym złem można bawić praktycznie bez końca.
Niby to jest jakimś znakiem rozpoznawczym przeciwnika tej serii, że jako paranormalne moce z piekła rodem, nie działa według żadnych zasad logiki ani reguł, lecz taka koncepcja po prostu się nie sprawdza, tym bardziej, iż notorycznie przysłania się ją masą bzdurnych nadprzyrodzonych reguł. Za każdym razem, gdy nasi bohaterowie coś osiągną, okazuje się, że istnieje dodatkowy dopisek, stanowiący nowe wytyczne i w ogóle wydarza się coś niezwykłego, co sprawia, że od początku trzeba wciąż tępić tę diabelną hołotę, także ma się uczucie, że zamiast stworzyć jeden koncept na całą serię, twórcy na bieżąco dopisywali kolejne przeszkody, mające tylko wypełnić wszystkie odcinki.
Prawdziwy pomysł to był jedynie na głównego bohatera. Część z dopowiedzeniem jego relacji z ojcem, czy leczenie w szpitalu psychiatrycznym przy użyciu nowej, kreatywnej nakładki na prawą rękę, wypada atrakcyjnie i tłumaczy, skąd u bohatera traktowanie wszystkiego z dystansem oraz zamiłowanie do trzymania się na uboczu. Patrząc na wszystko, co przeżył, trudno się dziwić, iż Ash jest jaki jest. Dodatkowo Bruce Campbell wręcz schudł w stosunku do poprzedniej serii, także teraz jeszcze bardziej stanowi materiał na bohatera i wiele razy w ciekawy sposób eksterminuje demony ze swojej przeszłości, zarówno te metaforyczne oraz dosłowne. Problem stanowią wszyscy inni ludzie, którzy nie mają swojego miejsca jako takiego. Ruby wciąż nic nie mówi reszcie, a dodatkowo okazuje się zupełnie nieporadna i tylko Brock Williams autentycznie wzbogaca warstwę merytoryczną tytułu, dotrzymując Ashowi kroku w byciu przekozakiem. Zawodzi na całej linii natomiast domniemany główny czarny charakter – Baal, marnie zagrany, bez cienia dystansu, wypada niczym kiepski demon z filmu klasy B. Scenariusz nadaje mu wielką moc, przez co autentycznie powinien wzbudzać strach, ale gdy się pojawia, raczej irytuje i męczy swoim niezdecydowaniem oraz milionem reguł notorycznie wstawianych przez scenarzystów, które nie pozwalają mu zginąć. Zapomniano zupełnie o lekkości oraz bezpretensjonalności, które czyniły oglądanie zabijanie demonów czystą przyjemnością.
Zobacz również: recenzja netflixowego hitu – Spectral!
Przesadzono nawet z efektami specjalnymi. Skoro dzieje się to w pierwszych odcinkach, pozwolę sobie zaspoilerować, iż Ash dogłębnie zwiedzi własną twarzą między innymi ludzki odbyt, nie wspominając, ile wszelakich płynów zostanie na niego wylane. Zastosowane koncepty wydają się być wcielone na siłę, jedynie w celu szokowania widza czymś skrajnie obrzydliwym. Dlatego poziom wulgarności wydaje się zbyt wysoki, a gdzieś w kącie pominięta została kreatywność i takie motywy jak śmiejący się na ścianie łeb jelenia czy głowa byłej dziewczyny rozmawiająca z kolan. Wyjątek stanowi wspomniana krótka wizyta w szpitalu psychiatrycznym, gdzie próbie poddawany jest przede wszystkim umysł Asha a nie jego ciało, no i aktor ma okazję zabłyszczeć klasyczną huśtawką nastrojów. Niestety, w natłoku zbędnych postaci i randomowo generowanych problemów, jeden dobry odcinek to trochę mało.
Mimo to Bruce’a Campbella wciąż ogląda się z wielką przyjemnością. Gdzieś w tym wszystkim dobrze wymyślono historię Asha Williamsa, ale dość pokracznie okraszono ją kolejną falą demonów z piekła rodem, które przez swoje oderwanie od logiki nie angażują i stają się widzowi obojętne. Nowe elementy wypadają w większości biednie, postacie drugoplanowe przede wszystkim irytują, a całość wydaje się być wymuszona i nie śmieszy. Twórcy chyba o tym wiedzieli i dlatego aż do porzygu nawrzucali odwołań do drugiej części, żeby nostalgią przykryć własną bezpłodność artystyczną. Jak jeszcze wspomnieć wymuszony happy end z czapy oraz przyprawiający o białą gorączkę zwrot akcji w scenie po napisach końcowych, to można z czystym sercem przyznać, iż drugi sezon Ash kontra martwe zło wypada słabo. Panowie, albo robicie zmianę klimatu na miarę Armii ciemności, albo kończcie z tym tytułem.
Zobacz również: Ash kontra martwe zło powróci w trzecim sezonie