Ten rok należy do Stephena Kinga. Na ekrany (większe i mniejsze) trafiło pięć adaptacji jego twórczości. Gdzie w tym wszystkim znajduje się Gra Geralda? Jedni mówią, że jest to jedna z najlepszych ekranizacji książek Kinga. Inni podziwiają pomysłowość reżysera. Ja nie mam zamiaru się nim zachwycać. To średni thriller, średnie studium psychologiczne, a tym bardziej średni film. Taki co to zobaczy się raz i można o nim zapomnieć. Zaskoczeni?
Sama książka Stephena Kinga uznawana jest za jedną z najgorszych jego dzieł, a do tego dość trudną do przeniesienia na ekran. Mike Flanagan radzi sobie lepiej, niż można było przypuszczać. Jednak pomimo jego starań wciąż w fabule czegoś brakuje. Zbyt dużo mamy tu wątków, które momentami zupełnie do siebie nie pasują. Choć wydawałoby się, że historia jest dość prosta. Mamy małżeństwo, które przeżywa kryzys. On – Gerald Burlingame (Bruce Greenwood) poślubił swoją pracę, ona – Jessie Burlingame (Carla Gugino) skrywa tajemnice ze swojego dzieciństwa. Ratunku szukają we wspólnych wakacjach. W domku letniskowym położonym z dala od cywilizacji chcą się poddać miłosnym uniesieniom. Niestety to, co zapowiadało się na dobrą zabawę, wymyka się spod kontroli. On umiera, a ona zostaje sama w wielkim domu, za jedynych towarzyszy mając trupa swego męża, wygłodniałego wilczura i zmory przeszłości.
Czy wspominałam już, że kobieta jest przypięta kajdankami do łóżka i nie może się nigdzie ruszyć? Nie? No to proszę, mamy idealną historię, żeby nakręcić dreszczowca, o tym, jak to kobieta w średnim wieku walczy o swoje życie. Teraz przez cały film będziemy patrzeć, jak próbuje się uwolnić z kajdan. Do tego jeszcze pogrzebiemy w jej przeszłości, bo sam wątek z walką o przetrwanie jest zbyt słaby i oklepany. Potrzeba czegoś oryginalnego, np. wzniosłej metafory do sytuacji prezentowanej na ekranie. Okazuje się bowiem, że nasza autorka nie jest jedynie fizycznie przykuta kajdankami, ale skrywa również pewne tajemnice, które wiążą ją w ten sam sposób co metalowe bransolety… I tak oto otrzymaliśmy głęboko psychologiczną papkę o pokonywaniu traumy.
Zobacz również: Na pierwszy rzut oka: dokumentalna miniseria Wormwood
Momentami film jest naprawdę ciekaw, szczególnie gdy obserwujemy walkę o życie głównej bohaterki. Carla Gugino daje się z siebie wszystko. Gdy widzimy rozdarcia emocjonalne jej postaci, potrafimy uwierzyć, że kobieta jest naprawdę załamana i z całego serca kibicujemy jej, by się w końcu uwolniła. Słowne przepychanki aktorki z filmowym mężem i jej alter ego też są ciekawe i trzymają w napięciu. Nawet dłużącą się w nieskończoność scenę walki o szklankę wody, można wytrzymać. Jednak gdy dochodzi do psychologicznych akcentów i metafor, film nie wyrabia na zakręcie i wpada w poślizg. Zarzuca go raz na prawo, raz na lewo, a my nie wiemy, w jaką stronę za chwile pójdą twórcy. Czy to jeszcze ma sens, a może sensu mieć nie powinno? Czy to majaki bohaterki, a może jakieś drugie dno? I tak właściwie, o co chodzi z tą studnią? Mamy tutaj wrażenie, że twórcy na siłę chcą, by ich film wznosił się ponad średnią. Nie tylko by zachwycał wizualnie, ale również wnosił coś swoim scenariuszem, skłaniał do refleksji. Z tej perspektywy film ten przypomina produkcje kina niezależnego, które tak bardzo chcą być artystyczne, że zapominają, iż filmy też mogą przynosić rozrywkę. Tutaj jest podobnie. Tyle wątków tu się miesza, że muszę uwierzyć twórcom na słowo, że jest to produkcja o pokonywaniu własnych lęków. Do tego kiepsko opowiedziana i oparta na banałach.
Reżyser starał się jak mógł wprowadzić więcej akcji. Możemy obserwować, jak twórcy bawią się kadrami i kolorami, szczególnie gdy cofamy się do przeszłości bohaterki. Używając zgrabnie montażu, starano się wprowadzić jakieś napięcie, co niestety nie zawsze się udawało. Niektóre sceny dalej zbyt się dłużą lub zwyczajnie nie prowadzą do niczego. Najgorszym jednak grzechem, jest nijaka końcówka. W momencie, kiedy akcja powinna się rozwiązać, otrzymujemy kolejny twist, który moim zdaniem jest zupełnie niepotrzebny. Jednak rozumiem, że tak było w książce, więc tak musi być i w jej ekranizacji. Szkoda tylko, że zostało to opowiedziane zupełnie beznamiętnie.
Zobacz również: Między nami kosmos – recenzja filmu o kosmicznej miłości
Nie podzielam zachwytów, jakoby ta historia była świetnym studium o pokonywaniu swoich lęków i godzeniu się z przeszłością. Ja nie wyniosłam z niej żadnych przemyśleń. Emocji większych też we mnie nie wzbudziła, może poza obrzydzeniem, podczas jednej ze scen. Całość oglądało się dość chłodno, pomimo wszelkich starań twórców i aktorów. Ostatecznie mogę jedynie powiedzieć, że to kolejny średni film. Ani to trzymający w napięciu thriller, ani przerażający horror, a już tym bardziej nie jest to świetne studium psychologiczne. Jestem pewna, że połowa widzów w ogóle go nie zrozumie. Z kolei druga połowa będzie nim zachwycona, bo przecież jest taki dziwny, tyle w nim metafor i aluzji. Szkoda tylko, że nie da się ich kupić, gdyż są zbyt grubymi nićmi szyte. Jednak bądźmy wyrozumiali: King był w tym roku modny, trzeba było więc nakręcić adaptację jakiegoś jego dzieła. A że nie było nic lepszego, wzięto akurat tę historię. W końcu trzeba kuć żelazo, póki gorące. Nawet jeśli wyjdzie z tego letni film.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe Netflix