The Book of Boba Fett to opowieść o władzy, braterstwie i chciwości. Legendarny łowca powraca, aby przejąć kontrolę nad pewną pustynną planetą i zostać jej Daimyō (z japońskiego), czyli władcą. Ziemie, na których zapanował chaos po śmierci Jabby Hutta, będą jednak stanowić wyzwanie dla nowego przywódcy. Wiele osób liczyło na przejęcie piaskowych terenów i dostosowanie ich do swoich planów. Czy Boba przy współpracy z uratowaną przez siebie zabójczynią Fennec Shand zostanie nowym władcą Tatooine?
Wiele osób zostało zaskoczonych przemianą głównego bohatera. Mroczny, zimny i pozbawiony empatii łowca nagród z różnego typu produkcji i dzieł, stał się nagle osobą poszukująca rodziny i szacunku. Sytuacja ta rozczarowała część fanów, ale można ją jak najbardziej wytłumaczyć. Boba Fett jako już nieco posunięty w latach bohater, który niemalże spotkał się ze śmiercią mógł oczywiście przejść przemianę. Na swojej drodze po opuszczeniu żołądka Sarlacca napotkał Tuskenów. Lud, który po pewnych wydarzeniach stał się rodziną głównego bohatera. Wymagającą familią dla wymagającej postaci. Boba Fett nie zaspokoił by się zwykłą rodzinką z Tatooine, co to to nie. Bohater ten potrzebował kogoś wyjątkowego, wymagającego i morderczo skutecznego. Przemiana ta jest wyjątkowa, ale jak najbardziej możliwa i zrozumiała. Jeżeli ktoś jednak nastawił się na oglądanie, tego samego łowcy co w klasycznej trylogii i innych źródłach, to niestety się rozczaruje.
Pierwsza połowa serialu przedstawiała bardzo ciekawą narrację, łączącą retrospekcję z próbą utrzymania władzy w regionach Mos Espa. Ten sposób prowadzenia historii jak najbardziej do mnie przemawiał. Łączenie wydarzeń prowadzących do momentu w którym jesteśmy, a także przedstawianie powolnej zmiany sposobu myślenia był moim skromnym zdaniem dobrym zabiegiem. Dodatkowo wszystkich ciekawiło zawsze co wydarzyło się po trafieniu do Jamy Carkoon. Teraz znają odpowiedź, kanoniczną.
Należałem do osób zupełnie nieprzekonanych łączeniem historii tych dwóch postaci w tak dobitny sposób. Samo pojawienie Dina Djarina w The Book of Boba Fett było jak najbardziej ciekawe. Poświęcanie jego osobie jednak dwóch odcinków nie należało do moich ulubionych rozwiązań. Łamało to pewne zasady, jakieś ramy utworzone przez wcześniejsze epizody. Po obejrzeniu jednak finalnego odcinka, wydaję mi się, że zrozumiałem pewien zabieg. Być może twórcy przewidzieli zmęczenie materiału, które mogło by towarzyszyć widzom. Fani w końcu nie do końca przekonani do przemiany Boby narzekali od początku na te sytuację. Twórcy mogli uznać (na długie miesiące przed premierą pierwszego odcinka), że pewne odciągnięcie uwagi od Boby (na te dwa epizody) może spowodować, że widzowie mimo wszystko zatęsknią za tytułowym bohaterem. I otrzymają go na sam koniec.
Wiele memów krążyło po Internecie na temat możliwego, ale niespodziewanego cameo Boba Fetta w ostatnim odcinku. Myślę więc, że taka a nie inna forma mogła wyjść właśnie z pewnego typu przewidzeń i założeń twórców. Przy okazji rozwiązywała ona tez pewne splątane kwestię Dina i Grogu i dawała im czystą kartę na kolejny sezon The Mandalorian.
Najnowszy serial w uniwersum Gwiezdnych Wojen przywołał bardzo wiele osób i treści związanych zarówno z uniwersum jak i światem rzeczywistym. Mrugnięć okiem do fana było tak wiele, że widzom mógł towarzyszyć pewien przesyt i odczucie kiczu. Twórcy uniknęli jednak takiego ogólnego odczucia, dzięki pozbawieniu ostatniego epizodu takiego chamskiego machania do widza (co stanowiło kontrast do dwóch poprzednich epizodów). A średnia ilość easter eggów na cały serial ostała się w znośnych i satysfakcjonujących ramach. Ciekawe więc pojawienia się bohaterów to chociażby Czarny Krrsantan, bohater dobrze znany fanom komiksów, Cobb Vanth – dobrze znany z The Mandalorian, etc.
Powrót z kolei pewnych postaci władających mocą to już za dużo, przynajmniej tak czułem w tamtym momencie. Brak jednak jednego z nich w ostatnim odcinku skutecznie to zbalansował. Wątek transportu małego zielonego kolegi z kolei uważam za wyjątkowo interesujący.
Nawiązania do prawdziwego świata również były niezliczone. Warto chociażby wspomnieć o lubianym w Gwiezdnych Wojnach czerpaniu z Dzikiego Zachodu i Japonii, a także starej kinematografii (na przykład scena Rancora wchodzącego na wieżę – nawiązanie do King Konga).
Antagoniści to również silna część tej historii. Przez połowę serialu nie wiadomo do końca tak naprawdę kto jest głównym przeciwnikiem. Szukanie prawdziwego wroga przez bohaterów jest nawet pewnego typu elementem kryminalny. Chwilowa rywalizacja z Huttami była również bardzo ciekawa, a także zostawiała w widzach pewien niedosyt i oczekiwanie na więcej w tym zakresie. W każdym razie, kiedy w końcu dowiadujemy się, że za wszystkim stał syndykat Pików, to wiemy, że nie będzie tak łatwo. Nie jest to może armia i widzimy to w ostatnim odcinku, ale nie są to również ciepli i przyjaźni goście. A jako bogata, zorganizowana grupa przestępcza mają do dyspozycji dużo drogich i potężnych zabawek, a także na swoich usługach osławionych łowców.
No właśnie, jeżeli o nich chodzi to powrócił oczekiwany Cad Bane. Bohater bardzo polubiony przez fanów w Wojnach Klonów, były mentor Boba Fetta. Twórcy The Book of Boba Fett wykorzystali pewne koncepty na 7. sezon Wojen Klonów. Wątek bardzo pożądany przez wielu. Mianowicie walkę Cada i Boby i sprawdzenie kto jest lepszy i potężniejszy. Rozwiązano to w bardzo ciekawy sposób, a wyższość jednego z bohaterów spowodowana była pewnymi wcześniej omawianymi kontrowersyjnymi zmianami.
Gwiezdnym Wojnom zawsze towarzyszą bardzo barwni bohaterowie (w większości produkcji), zarówno jeżeli chodzi o gatunki, jak i charaktery. Również The Book of Boba Fett się przed tym nie uchował. Zaczynając od szefowej lokalu zwanego Sanktuarium, a kończąc na przywódcy plemienia Tuskenów. Postaci są mocno związane z planetą na różnego typu sposoby. I nawet na początku rażący po oczach zmodyfikowani, później jakoś zaczynają pasować do otoczenia. Legendarną postacią jest również pani mechanik Peli Motto, której dialogi są pewnym arcydziełem (przykładowo ten o związku z Jawą).
Czarny Krrsantan ze swoim wewnętrznym gniewem, i nieustępliwością (głównie scena biegu w ostatnim epizodzie i pokonanie napływu Trandoshan, niczym fal zombie) również jest niesamowitą i mocną postacią. Także Gamorreanie współpracujący z Boba Fettem, dla odmiany będący po stronie bohaterów, także kradną większość scen ze swoim udziałem. A Mandalorianie? Niestety bardzo nieogarnięci. Ostatni reprezentanci Straży Śmierci? Może zrobimy pojedynek między sobą. Brzmi jak dobry plan, prawda?
Jeżeli natomiast chodzi o muzykę to niestety jestem zmuszony powtórzyć to co napisałem po pierwszym odcinku. Ludwig Göransson to kompozytor z muzyką idealnie wpasowującą się do klimatu dzikiego Tatooine. Uwertury, które brzmią dziwnie jak na Gwiezdne Wojny, wraz ze scenami idealnie współgrają. Niektóre elementy kiedy muszą to wyróżniają się, w innym momencie są niezauważalne i stanowią idealne tło pod akcje i nadają głębi. Muzyka tego twórcy jest pewnym powiewem świeżości i elementem rozwoju całego uniwersum.
Legendarny John Williams dał idealne podwaliny pod te zmiany, a jego kolejni następny, oby rozwijali ten gatunek (muzyki do Gwiezdnych Wojen) w taki sam sposób jak robi to ten kompozytor szwedzkiego pochodzenia. Jego patronem w końcu jest Ludwig van Beethoven, bowiem to po tym klasyku twórca muzyki do The Book of Boba Fett otrzymał imię. Twórczość Szweda została doceniona w 2019 roku Oscarem za ścieżkę dźwiękową do Czarnej Pantery. Pozostaje mi tylko wyczekiwać kolejnych niesamowitych uwertur spod ręki Ludwiga Göransson.
Drodzy fani Gwiezdnych Wojen.
Niestety, ale nigdy nie da się zaspokoić wszystkich oczekiwań i ucieszyć wszystkich. Mam jednak nadzieję, że każdy znalazł chociaż jeden element, który mu się spodobał. Jeden element, który będzie ciepło pamiętał i trzymał w głowie jako dowód że nie była to tragiczna produkcja. Dla mnie jest to bardzo dobry serial, nie zmienia to jednak faktu, że wiem że nie każdy tak myśli. W każdym razie uważam, że twórcy to są fani Odległej Galaktyki. Są to osoby wkręcone, którym przyjemność sprawia gotowanie dla nas tej potrawy. Zdarza im się czasami sypnąć za dużo przyprawy zwanej nawiązaniami, ale nie zmienia to faktu, że mimo większej wyrazistości smaku jest to jak najbardziej potrawa godna zapamiętania. Wszystko się w niej łączy, a najlepiej jest ją oceniać po spożyciu całej. Nie po jednej łyżce, nie po połowie, ale po całej.
Mam wrażenie że większość zabiegów była przemyślana, znudzenie wywołane w połowie, mogło być całkowicie zniwelowane na końcu. 7. epizodu. Odcinek W imię honoru stanowił idealną kodę dla całej historii sezonu, zwieńczenie napięć i niedociągnięć. Moja ocena gdyby nie ostatni odcinek poprowadzony w ten sposób, byłaby niższa. Naprawdę. Twórcy jednak na czele z Favreau i Rodriguezem, a także Howard i Filonim stworzyli coś godnego tego uniwersum. Może nie idealnego, ale coś godnego, zrobili to ponownie . Nakręcili coś na co to bogate uniwersum zasługuje i coś na co fani zasługują. W każdym razie, kończę tym czym zacząłem ten fragment. Mam skromną i może naiwną nadzieję, ale że każdy znalazł chodź jeden wątek, który go zaspokoił. Mam jeszcze pewne wezwanie, mianowicie a żeby nie hejtować od razu, tylko czekać na rozwinięcie wypadków. Oby więcej takich produkcji, a nawet lepszych. Na to czekam i życzę wszystkim, żeby mieli w sobie ten sam typ oczekiwania.
Fan do fanów
Ilustracja wprowadzenia: The Book of Boba Fett