Czy to nowi Strażnicy Galaktyki czy Wakanda w moim sercu – tytuły te były naprawdę solidne. Większość ostatnich produkcji ze świata MCU natomiast leży. Spójrzmy wstecz chociażby na takiego trzeciego Ant-Mana czy She-Hulk, o których powinno się dawno zapomnieć, a oglądanie tego to brak szacunku dla swojego czasu. Chcąc jednak rozumieć ten cały złożony świat musimy powinniśmy obejrzeć to, co serwuje nam Kevin Feige i spółka. Tajna Inwazja rozpoczęła nam wakacje z przytupem, a i nawet wypadła nieźle patrząc na pierwszy odcinek. Mimo to nie nastawiałem się zbytnio na całość serialu, gdyż jak wiemy – te pierwsze odcinki to im nawet wychodzą. Cóż, patrząc na oceny zagranicznych kolegów/koleżanek po fachu pewnie będę głosił herezje w tej recenzji, gdyż moim zdaniem ten serial nie jest taki zły.
Historia w serialu naprawdę angażuje i chce się aż to oglądać. Na różnych forach czy serwisach społecznościowych natknąłem się z tym, że trudno jest się wciągnąć. I może faktycznie, jest to nieco problemowe, gdyż tylko nieliczne odcinki kończą się cliffhangerami, które psują status quo w świecie Marvela. Brakuje także scen po napisach teasujących nam co może się wydarzyć, przez co odbiorca traci hype. Mimo wszystko jest to… po prostu okej.
Obsada w Tajnej Inwazji to ponownie czołówka Hollywood. Aktorzy zaangażowani w ten tytuł to istna śmietanka. Nie mówię tylko o głównym bohaterze – Nicku Furym, dzięki któremu Samuel L. Jackson jest w MCU od samego początku, a o innych członkach tego projektu. Mamy chociażby świetną Olivię Coleman, Bena Mendelshona, genialną Emilię Clarke czy robiącego coraz to większy progres Kingsleya Ben-Adira. I wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że potencjał niektórych aktorów nie został wykorzystany w odpowiedni sposób. Mówię tu głównie o Olivii Coleman oraz Emilii Clarke. Obie aktorki wręcz ubóstwiam, lecz w Tajnej Inwazji nie mogły pokazać swojego gigantycznego poziomu aktorskiego. Coleman jest tu tyle co kot napłakał, a postać Clarke to coś, za co Marvel Studios powinni się wstydzić do końca życia, gdyż wątpię, że jeszcze ją zobaczymy. No chyba, że w The Marvels. Pochwały natomiast należą się do Kingsleya Ben-Adira, który spisał się perfekcyjnie w roli głównego złola i dosłownie widz pała do niego nienawiścią.
W tym całym zamieszaniu nie rozumiem jednak troszeczkę pomysłu na coraz to krótsze odcinki. Moim zdaniem serial bardzo mocno ucierpiał na tym, że nie mógł nam pokazać zbyt dużo, przez ograniczony czas antenowy (jakkolwiek to nie brzmi). Faktycznie jest tu coś nowego, gdyż ostatnio Marvel korzystał z thrillera politycznego w Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz (i to wyszło bardzo dobrze!), lecz tutaj fabuła ma do powiedzenia o wiele więcej, niż może. W momentach, które najbardziej wciągają widza dostajemy koniec odcinka lub nagłe zakończenie akcji, bez jakichkolwiek emocji i polotu. Nie wiem czy do tego powinniśmy dążyć, robiąc seriale. Je robi się nieco inaczej niż filmy, jakby kto nie wiedział.
Krótko mówiąc: pomysł był dobry, ale wykonanie jak zwykle. Marvel albo nie chce, albo zapomniał jak się robi seriale. Od czasów Moon Knighta nie dostaliśmy od nich czegoś, co naprawdę bym zapamiętał i byłoby dobre. Brak ciekawych postaci czy też jakichś większych strać. Historia jakby chciała nas mocniej wciągnąć, ale przez krótkie odcinki nie potrafi tego zrobić. Dodatkowo Marvel strasznie dostał przez łeb od fanów, gdyż w trakcie trwania strajków wytworzył przez AI intro do tego serialu, co źle wpływa na ich PR. Cóż, kolejna ta sama pulpa, choć trochę lepsza niż ich ostatnie serialowe pozycje. Cały czas nie jest to czego od nich oczekuję. Ech, tęsknię za czasami chociażby WandaVision, nie wspominając od pierwszych fazach.