Nocna msza przenosi nas nad otuloną przez mgły wyspę, o której zapomniał nie tyle, co świat, ale i sam Bóg. Do portu przybijamy nadszarpniętą przez czas łodzią, na której pokładzie, niczym ewangeliczny syn marnotrawny, przybywa główny bohater serialu. Na imię dano mu Riley (Zach Gilford) i właśnie skończył odbywać w więzieniu wyrok za nieumyślne spowodowanie śmierci. Nie trafia na wyspę, by odszukać odkupienia, nie mógłby, ponieważ coś takiego jak odpuszczenie grzechów nie istnieje. Jedyną nieśmiertelnością naznaczone są zrodzone przez grzechy zjawy, nieopuszczające Riley’a na krok.
Aby godnie móc świętować narodziny nowego początku potrzeba jeszcze dwóch przybyszów, skrywających dla mieszkańców wyspy swoje dary. Poza Riley’em zjawia się również tajemniczy, młody ksiądz (Hamish Linklater), który na skutek wyjazdu lokalnego prałata do szpitala, przejmuje obowiązki opieki nad katolicką społecznością. Trzecim z gości jest ktoś skryty w nocnym mroku, przyglądający się okolicznym cudom. Oczekujący swej zapłaty…
Od pierwszych minut serialu odnosi się wrażenie, że obcujemy z materią zgoła odmienną względem tego, do czego Mike Flanagan zdążył nas przyzwyczaić w swoich poprzednich produkcjach. Warto tu przypomnieć, że odpowiada on za jedne z najlepszych serialowych opowieści o duchach, czyli Nawiedzony dom na wzgórzu oraz Nawiedzony dwór w Bly. Na ową osobliwość, jaką Nocna Msza jest, składa się przede wszystkim pieczołowitość Flanagana, który od lat planował przedstawienie tejże historii. Nawiązania do niej mogliśmy śledzić już lata temu w poprzednich produkcjach twórcy, gdzie Nocna Msza, niczym ciało przeobrażone w chleb, występowała pod postacią książki (możecie ją zauważyć w dostępnych na Netflixie filmach Hush oraz Gra Geralda). Brak w tej opowieści miejsca dla przypadku, pozostaje jedynie pasja.
Opowieść od samego początku nie przystaje do typowych dla horrorów rozwiązań. Pomimo że zna je doskonale, woli powoli popijać krwiste wino, by zaatakować widza w tych wątpliwie idyllicznych chwilach. Kamieniem węgielnym strachu jest trwanie. Flanagan udowodnił, że rozumie to doskonale już w Nawiedzonym domu na wzgórzu. Tanie chwyty wywoływane przez jumpscare’y pozostają z nami równie krótko, co ich prezencja na ekranie. Nocna Msza wybiera drogę tułacza, obiera trasę na wskroś ludzkiej duszy, by przerazić tym, co na świecie najstraszniejsze — nami samymi.
Kręgosłupem serialu, wokół którego lawirują obecni bohaterowie, jest wiara. Tematyka żałoby, ludzkiej niedoskonałości i tego, co czeka nas po śmierci, sprawia, że klasyfikacja Nocnej Mszy, jako serialu telewizyjnego, nie jest do końca słuszna. Gdyby ktoś poprosił mnie o przyrównanie tej historii do jednego słowa, bez dłuższego zastanowienia wybrałbym monolog. W chwilach gdy bohaterowie zarzucają dialog na rzecz własnej opowieści, Nocna Msza zbliża się do iście teatralnego przeżycia. W pamięci zapadają najbardziej oracje Rileya i Erin (Kate Siegel) z 4. odcinka na temat tego, jak wyobrażają sobie życie po życiu. Zahaczające o nieskończoność wszechświata odpowiedzi, zdają się sugerować, że Nocna Msza obok strony czysto rozrywkowej, pełni funkcję katharsis Flanagana. Stworzenie historii z jednej strony fantastycznej, a z drugiej dogłębnie religijnej, w której twórca zamieszcza wiele osobistych przeżyć i grzechów, obnaża go, jako człowieka przed całym świata. Litość i trwoga, bunt i cierpienie stanowią być może jedyną drogę prowadzącą do zrozumienia i zaakceptowania swojego fatum. Uważam, że obecna w serialu szczerość pozwoli wejść do Hadesu nie tylko Flanaganowi, ale też innym, którym dane będzie odnaleźć w opowieściach tych zwykłych, niezwykle mądrych osób, samych siebie.
Nocna Msza rozgrywa swoją homilię jednym, niezwykle udanym zwrotem akcji, który reinterpretuje Pismo Święte na nowo. Wysoki poziom kreatywności i subtelność przy obchodzeniu się z materiałem źródłowym sprawiają, że niczym w Hamlecie, ukryta w szaleństwie metoda przeraża najbardziej. Przytaczanie tu wielu fabularnych ekscesów i ukrytej symboliki byłoby najwyższą zbrodnią, odzierającą ten absolut z szat zaskoczenia.
Miłośnicy twórczości Stephena Kinga bez trudu odnajdą się w tej powolnej, mocno lirycznej historii, gdzie jedna bohaterka zagrana przez Samanthę Sloyan, skrupulatnie stworzyła postać, którą za parę lat na równi będziemy stawiać z Kathy Bates w Misery.
Próżny ten, kto myślał, że horror niczym nie zdoła go już zaskoczyć. Flanagan wraz z Nocną Mszą pożegnał tematykę duchów i pozwolił objąć się innemu klasykowi kina grozy, definiując go na nowy, być może najmądrzejszy dotychczas sposób. Jeżeli kolejne produkcje mogą choć trochę smakować tak samo, mam tylko jedną prośbę — Flanagan, nie przestawaj udzielać mi swej komunii.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Netflix