Titans rozpoczyna się zatem mniej więcej tam, gdzie zakończył się finał ubiegłego sezonu. Robin (Brenton Thwaites) wpadł w pułapkę demona Trigona, który stara się wykorzystać swoją córkę Raven (Teagan Croft) do zniszczenia świata. Cała reszta ekipy zbiera się, by ocalić przyjaciół, jednak aby to zrobić, muszą najpierw zmierzyć się z własnymi słabościami. I tutaj zaczynają się schody.
Ten epizod pod wieloma względami od początku był już w zasadzie skazany na klęskę. Przede wszystkim twórcy w materiałach promujących tę produkcję nawet nie próbowali ukryć faktu, że większość sezonu nie będzie miała nic wspólnego ze zmaganiami z diabolicznym tatusiem członkini Tytanów. Stąd też o żadnym suspensie nie mogło być mowy. Wiemy, że wszyscy zwyciężą i najpewniej nikt ważny nie zginie. Scenarzyści chyba w pewnym momencie kręcenia też sobie to uświadomili i przez lwią część czasu wałkują schematyczną zabawę w kotka i myszkę z głównymi bohaterami, tak jakby wybierali żywcem klisze z jakiegoś podręcznika. W ten oto sposób Trigon – w komiksach jeden z najpotężniejszych bytów DC, który bez większych problemów dałby radę w otwartym boju całej ekipie Justice League – został sprowadzony do nudnego, kreskówkowego złoczyńcy, który więcej szczeka niż gryzie. To doprawdy straszne marnowanie materiału, który w dodatku powinien znaleźć się w ostatnim odcinku pierwszej serii.
No i cóż, po małym falstarcie wreszcie możemy w pełni skoncentrować się na tym, co najważniejsze. I rzeczywiście jest lepiej. Aż serce rośnie, gdy widzimy Deathstroke’a (Esai Morales), który po zobaczeniu Tytanów w telewizji powraca z jakiegoś rodzaju emerytury. Miłym akcentem jest także krótkie pojawienie się Bruce’a Wayne’a. Iain Glen znakomicie znalazł się w skórze dojrzałego już legendarnego superherosa. Wygląda więc na to, że przestanie się wreszcie za nami ciągnąć to chaotyczne wprowadzenie do formowania się grupy i przejdziemy do prawdziwej zabawy. Jak mogliśmy już zobaczyć na trailerach i klipach, team-up szykuje się spory, wprost proporcjonalnie do zagrożenia, więc jest na co czekać.
Gwoli ścisłości, gdyby to była recenzja pierwszego epizodu samego w sobie, a nie próby perspektywicznego spojrzenia na to, co nadejdzie, ocena byłaby znacznie niższa. Sprawia to też, że na tym etapie szczególnie trudno jest ocenić, co scenarzyści wymodzą. W zależności od jakości pomysłu wszystko może się albo znacząco polepszyć, albo mocno rozczarować. Pozostaje trzymać kciuki, że twórcy wykorzystają potencjał, jaki bez wątpienia drzemie w Titans.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe