Poldark – recenzja 3. sezonu serialu

Finał trzeciego sezonu serialu Poldark – podobnie zresztą, jak sezon trzeci w ogóle – niewątpliwie odbiega od poprzednich dwóch serii. Twórcy świadomie zrezygnowali bowiem z cliffhangerowych chwytów, by na pierwszym planie zachować emocje i relacje międzyludzkie. Skomplikowane, zagmatwane, nieoczywiste – jak chyba jeszcze nigdy dotąd.  

Nie będzie przesadą – a jeśli nawet, to tylko lekką – stwierdzenie, że jedną z największych zalet serii jest rozbudowanie wątków postaci drugoplanowych. Dowód? O ile mniej więcej od połowy sezonu głównym zadaniem Dwighta Enysa (Luke Norris) i Caroline Penvenen (Gabriella Wilde) wydaje się być rozmiękczanie serc widzów i wywoływanie pełnych rozczulenia westchnień, o tyle preludium do tego maratonu urokliwości stanowi równoważący je dramat, czyli niewola lekarza i jego późniejsze zmagania z PTSD. Małżeńską sielankę poprzedza przecież bezbronność, pomimo szczerych chęci, młodej arystokratki, niezdarne próby polepszenia kondycji ukochanego – niezdolnego do funkcjonowania w normalnym świecie. Miano ekranowej pary numer jeden zyskują jednak debiutujący w swych rolach Harry Richardson i Ellise Chappell, czyli Drake Carne i kuzynka Elizabeth, Morwenna Chynoweth. Niewinni, nieśmiali, wplątani w konflikt między dwoma rodami niczym – nie przymierzając – kornwalijscy Romeo i Julia. W tym kontekście na pochwałę zasługuje także Christian Brassington: w roli wielebnego Whitwortha niebywale obłudny, obrzydliwy i odpychający. Element komiczny elementem komicznym – tak ekstremalnej odrazy przy każdorazowym pojawieniu się nie wzbudzał w widzach nawet George Warleggan (Jack Farthing). Kolejna nowa twarz – uduchowiony do granic możliwości Sam Carne (Tom York), swą postawą wzbudza raczej pobłażliwość – tym większy kontrast stanowi jego reakcja na niezasłużoną krzywdę brata i bezkarność oprawców.

Owacje na stojąco – z oczywistych względów jeszcze dłuższe, niż zazwyczaj – należą się jedynej i niepowtarzalnej Caroline Blakiston. Choć to nie jedyna śmierć w tym sezonie, nie sposób wyobrazić sobie Truro bez ciętego języka do końca oddanej Poldarkom ciotki Agathy. Tym bardziej, że dwie ostatnie sceny z jej udziałem, obrazujące bezgraniczne strapienie, zaskakującą bezbronność i wreszcie – strach przed konsekwencjami zdradzonej pod wpływem emocji tajemnicy, z pewnością znajdują się w ścisłej czołówce najlepiej zagranych, najbardziej przejmujących momentów w serialu. 

Pozostając w temacie imponujących ekranowych przeobrażeń – mniej lub bardziej trwałych – tradycyjnie wymienić należy naczelnego antagonistę całej sagi, młodego Warleggana. O ile przez większość sezonu wywołuje on bezgraniczne wręcz niedowierzanie, tkwiąc w zacietrzewieniu, zaślepieniu i żądzy zemsty, o tyle finałowa konfrontacja z Elizabeth (Heida Reed) i późniejsza wymiana zdań z Rossem (Aidan Turner), po raz pierwszy od początku emisji ukazuje – w pełnej krasie – jego ludzkie oblicze. Farthing nie tylko zdołał przekonać widzów, iż w granej przez niego postaci drzemie choć krztyna wrażliwości; w stosunkowo krótkiej, nadmorskiej scenie świetnie zapre­zentował schemat działania George’a, niejako odruchowo przybierającego tak przez wszystkich znienawidzoną pozę. Nagle, powtarzane przecież co rusz na przestrzeni odcinków, pytanie: no i po co to wszystko? nabiera zupełnie innego wydźwięku. Nie bez znaczenia pozostaje zaskakujące odwrócenie sił – Elizabeth, dotąd uległa i posłuszna, okazuje się równie (jeśli nie bardziej) wyrachowana i przebiegła, co jej małżonek. Tak oto, za namową Rossa, uczennica przerasta mistrza. 

Last, but not least – Ross i Demelza. Czy raczej – Demelza i Ross, bo sympatia widzów lokuje się zdecydowanie po stronie rudowłosej dziewczyny. Rozwiany włos, rozchełstana koszula i ściągnięte gniewnie brwi zamiast znaków firmowych, częstokroć w przypadku Poldarka obśmiewanych, stają się jedynie tłem; coraz mniej istotnym w obliczu (zbyt) często pozostawiającego (zbyt) wiele do życzenia zachowania. Turner, kolejny sezon z rzędu, udowadnia, że potrafi wykreować postać, do której nie tylko się wzdycha czy której wszystko się wybacza – staje się postacią, do której stosunek jest coraz bardziej krytyczny, której wady dostrzega się coraz wyraźniej i której, pomimo dobrych momentów, zwyczajnie się nie ufa. Niedający się zignorować sprzeciw wzbudza nie tylko wspomniany już stosunek do Demelzy czy wciąż niedomknięty rozdział pod tytułem: Elizabeth, ale przede wszystkim: przemawiający przez niego egoizm i coś, co można nazwać wybiórczym bohaterstwem. Owszem, Ross Poldark postępuje słusznie. Ale tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jest mu to na rękę. 

Rzecz jasna, zgrzyty na linii Demelza-Ross, są „potrzebne” z fabularnego punktu widzenia – niejako usprawiedliwiają wątek quasi-romansowy; umożliwiają wprowadzenie go. Tym razem na próbę wystawiona zostaje wierność zaniedbywanej żony, nie porywczego męża. W ogólnym rozrachunku niewiele to jednak zmienia: Ross wcale nie powraca na piedestał, z którego spadł z hukiem w drugim sezonie. Twórcy, w ślad za autrem sagi, ewidentnie chcą jak najbardziej go odbrązowić. Przyznać trzeba, że w tej materii odnoszą niemały sukces. Skoro już mowa o romansie – wątek zakochanego, tracącego wzrok wojskowego z duszą artysty (Josh Whitehouse), obok wątku niejasnego ojcostwa, stanowi najbardziej „telenowelowaty” i najtrudniejszy do przełknięcia, wątek trzeciego sezonu. Z jednej strony – trochę trudno uwierzyć, by tak banalne zagrania jak portrety kreślone pod stołem czy wiersze miłosne działały na twardo stąpającą po ziemi Demelzę, z drugiej… no właśnie, o tej drugiej stronie traktuje poprzedni akapit. 

Zdjęcia, muzyka i kostiumy – jak zwykle na najwyższym poziomie. Nic dziwnego; pod tym względem BBC to marka sama w sobie. O zanudzanie odbiorcy międzyludzkimi dramatami również trudno twórców posądzić: rolę zastrzyków adrenaliny pełnią przecież pod wieloma względami ryzykowna wyprawa ratunkowa do francuskiego więzienia, wiszące nad Kornwalią widmo rewolucji czy liczne niebezpieczeństwa czyhające na młodego Carne’a.

Finał świetnie współgra z koncepcją całego sezonu; stanowi wręcz jej naturalne, spójne zwieńczenie. Choć recenzentka „The Guardian” zapewnia, że widzowie „pójdą za Rossem wszędzie”, śmiem twierdzić, że rzecz ma się zgoła inaczej. Może się bowiem okazać, iż – jakąkolwiek ścieżkę obierze Poldark, a zmiany szykują się przecież spore – będzie nią kroczył sam, albo chociaż osamotniony. Z wielu względów. Nie przestał, oczywiście, być postacią charyzmatyczną; nie ma już jednak wyłączności na największą słabość i sympatię widzów. Słowem: skończyła się jego taryfa ulgowa. W oczekiwaniu na czwartą serię można byłoby zwrócić się do Demelzy, Dwighta, Caroline, Sama, Drake’a, Morwenny tymi słowy: trzymamy za was kciuki. Rossie Poldarku – na ciebie z kolei będziemy mieć oko. 

Ilustracja wprowadzenia i pełnego tekstu: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?