Lata świetności seria Skazanego na śmierć ma już za sobą. I mówiąc lata, mam na myśli dokładnie 11 lat temu, kiedy to zakończył się drugi sezon, później już było tylko gorzej. Maksymalnie przeciętna trzecia oraz absolutnie nieudana czwarta seria zaserwowana nam przez twórców pogrzebała i tak już niepotrzebnie rozciągniętą serię.. Na równi z Zagubionymi, obie produkcje stanowiły pewien kamień milowy w polskiej telewizji. Były to bowiem pierwsze seriale o tego typu ciągłej strukturze, które zyskały u nas niesamowitą popularność. W pewnym momencie oglądał je niemalże każdy. Z biegiem sezonów liczba zwolenników zaczęła jednak spadać, zostawali już tylko ci najwytrwalsi. W tym samym czasie polska widownia napędzona chęcią oglądania podobnych serii, zaczęła sięgać po inne pozycje i ostatecznie wszyscy zapomnieli o naszych więziennych braciach Houdini. Jest więc sens to odgrzewać?
W pierwszym odcinku jest dość trafna metafora, która rewelacyjnie oddaje cały ten reboot serii. Lincoln Burrows próbujący desperacko odkopać grób Michaela, tylko po to, aby się przekonać, że w środku nic nie ma. Cały ten epizod jest dość dziwnie skonstruowany, gdyż jego motorem napędowym jest chęć odkrycia prawdy, którą jest fakt, czy Scofield tak naprawdę żyje. Co powinno być wyjaśnione w pierwszych 10 minutach, ponieważ Wentworth Miller widnieje na każdym plakacie promującym i sceny z jego udziałem są uwzględnione w każdym zwiastunie. Tak więc nie ma absolutnie sensu budowanie suspensu pod to, wspieranego na dodatek dramatyczną muzyką, która sugeruje, że wydarzyło się coś ważnego. To trochę jak zrobić serial o biblii i rżnąć głupa przez wszystkie odcinki, że nikt nie spodziewa się finału Jezusowej śmierci. Jestem przekonany, że jakby twórcy Skazanego zabraliby się za taki projekt, to odcinek przed śmiercią na krzyżu uraczyliby nas cliffhangerem w stylu Negana z The Walking Dead.
Co prawda jeden odcinek to za mało, żeby stwierdzić pewne fakty, ale bazując na tym jednym, wydaje się, jakby forma została dokładnie ta sama co 8 lat temu. Oglądając mamy wrażenie jakbyśmy się cofnęli w serialowej machinie czasu, ponieważ muzyka, ujęcia czy narracja są identyczne jak w poprzednich sezonach. Dla wielu być może będzie to zaleta, jeśli ktoś darzył serię szczerą miłością i wiernie trwał w tym uczuciu nawet aż po kres czwartego sezonu – nie powinien być zawiedziony. Z drugiej strony jednak, biorąc pod uwagę jak wiele dobrych serii powstało w tym czasie, jak wiele kreatywnych rozwiązań zostało wprowadzonych, ta forma wydaje się nieco przestarzała. 12 lat temu telewizja była traktowana jako gorszy sort. Kiedy ktoś już wystąpił chociaż raz na dużym ekranie, przyjmowanie ról telewizyjnych traktowane było jako karierowy krok w tył. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej, mega budżety przy produkcjach takich jak Gra o Tron, czy występy znanych aktorów jak Kevin Spacey w House of Cards sprawiają, że srebrny ekran nabrał prestiżu. I gdzieś w tym wszystkim musi się odnaleźć nasz Skazany (najpewniej) na Porażkę, który wraz ze swoimi przestarzałymi już metodami prezentuje się jak zegarek słoneczny w erze Rolexów. Oczywiście, to dopiero pierwszy odcinek, jeśli twórcy postawią sobie poprzeczkę na rozsądnej wysokości, topiąc wręcz widza w swoim absurdzie, być może będzie z tego całkiem przyjemny guilty pleasure pokroju Nie z tego świata.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe