Snatch – recenzja telewizyjnej wersji Przekrętu

Mimo wszelkich obiekcji czy też uzasadnionej doświadczeniem niechęci wobec wszelkiego rodzaju remake’ów, rebootów i przeróbek, robienie serialu z Przekrętu Guya Ritchiego nie jest wcale takim tragicznym pomysłem. Twórcom nie chodziło wcale o odtworzenie historii z klasyka, tylko oddanie tego samego klimatu w kolejnym charakterystycznym kryminale. Snatch równie dobrze można nazwać odświeżeniem Porachunków, Przekładańca, Gangstera numer jeden czy Asa w rękawie. Klimatyczna, gatunkowa zabawa w zbrodnię, z przymrużeniem oka. Recenzowany tu serial bierze kilka motywów z folkloru zaprezentowanego w Przekręcie, lecz ostatecznie tworzy własną, nową opowieść, adresowaną w równym stopniu do znających film Ritchiego na pamięć, jak i tych co w ogóle nie kojarzą pierwowzoru. Właściwe pytanie brzmi więc, czy ten brytyjski kryminał sam w sobie wypada na tyle dobrze, by warto się było z nim zapoznać?

luke pasqualino,  snatch, serial

Zobacz również: dlaczego współczesne seriale są takie dobre?

Scenariusz kusi widza historią pewnego złota, całej jego góry, którą zdobywają nasi główni bohaterowie – trójka przyjaciół (Pasqualino, Grint, Laviscount), drobnych krętaczy z dużymi ambicjami i jeszcze większymi nadziejami na przyszłość. Okazuj się jednak, że może wcale nie dożyją spełnienia marzeń, gdyż ze zdobytym łupem wiąże się spory bagaż przykrych doświadczeń, sięgający kilkanaście lat wstecz. Dokładnie ta sama zdobycz wpakowała ojca jednego z naszych nieco przypadkowych złodziei do więzienia, a teraz gdy trefną zdobycz przejął syn, trwająca kilkanaście lat saga krwawych morderstw, zdrad i rozbojów rozpoczyna się na nowo. W jej trakcie wszyscy nagminnie będą łamać prawo, a na próbę wystawione zostaną długoletnie przyjaźnie, gorące romanse oraz oczywiście zaniedbane więzy rodzinne. Innymi słowy – wszystkich ogarnia małpi rozum, gdy na ulicach Londynu panuje gorączka złota.

Niniejszy serial prochu na nowo nie odkrywa, ale jednocześnie wpisuje się w gatunek tych przyjemnych, acz niebanalnych kryminałów, których nie ma znów tak wiele w dzisiejszych czasach. Diamenty, żydzi, cyganie i walki na pięści – tyle mniej więcej wzięto bezpośrednio z Przekrętu, podczas gdy reszta to typowa wysokoprocentowa kondensacja gatunkowych składowych. Mamy więc sporo barwnych postaci, pozorną wielowątkowość, dozę dziwactwa, a wszystko to finalnie zlewa się w jedną, spójną historię i naprawdę zgrabnie łączy. Pod względem pomysłu widać, że twórcy odrobili lekcję i odpowiednio pomieszali znaną konwencję z epoką smartfonów oraz wymyślonymi przez siebie elementami.

snatch, serial, przekret, Phoebe Drevnor

Warto zresztą nadmienić, że za tę adaptację odpowiada reżyser nie tylko GTA 2, ale przede wszystkim bardzo dobrego Dead Man Running, jednego z lepszych dzieł z kultowym duetem Dyer – Hassan. Alex De Rakoff, bo o nim tu mowa, nie wiedzieć czemu zniknął na wiele lat ze świata filmu i teraz powraca w naprawdę dobrym stylu, choć przy Snatch zabrakło jakiegoś przebłysku geniuszu. Trochę dziwnie tak narzekać, ale maksymalnej oceny tu również wystawić nie można. Tytuł niewątpliwie oferuje sporo radości z oglądania, klimat stoi na przyzwoitym poziomie, a aktorstwo nie zawodzi. Patrząc jednak na drugą stronę medalu, nie zawiera także żadnego wybitnego wyróżnika.

Cockneyowość nie stoi na tym poziomie, co chociażby w filmach Noela Clarke’a czy Nicka Love. Luke Pasqualino to dobry, charyzmatyczny aktor, ale zbyt wymuskany jak na londyńskiego ulicznika. Tamer Hassan mógłby być równie fantastyczny co Vinnie Jones, lecz dostał obrzydliwie niewdzięczną rolę przydupasa, a Rupert Grint nie zmienił się nic od czasów grania Rona Weasleya i to nie zawsze stanowi zaletę.Tragedii w castingu nie ma, Phoebe Dynevor to ósmy cud świata, od którego nie sposób oderwać oczu, ale jednocześnie kilka postaci można było lepiej obsadzić, a kilka innych bardziej wyraziście napisać. Całość się w sumie przyjemnie ogląda, ale humoru szczególnie wybitnego tu próżno szukać. Motyw muzyczny to sztos absolutny, lecz trwa bodajże z pięć sekund, a prócz niego wiele wartej zapamiętania muzyki zwyczajnie nie ma. Pilot zawiera sporą dawkę akcji, lecz kolejne epizody mijają głównie na gadaninie, gdzie gangsterka pokazywana jest szybko i bez polotu. W ogóle formuła serialu sprawiła, że niektóre kłody rzucane pod nogi głównym bohaterom to tylko chwilowe przerywniki i można było nieco skrócić całą historię o odcinek lub dwa. Finał wypada niby bardzo brawurowo, lecz fabularnie nie ma za wiele sensu, a i widać, że budżetu też już zabrakło na dostatecznie efektowną rozwałkę.

rupert grint, snatch, serial, przekret

Aczkolwiek to wszystko detale. W serialowym Przekręcie jest moc, jest lekkość, jest frajda z oglądania. Miło zobaczyć, jak tak dobrzy twórcy łączą wspólnie siły by opowiedzieć czysto brytyjską historię. Trochę zbyt hipstersko odświeżono ramy gatunkowe, można było więcej krwi i przemocy wstawić, lecz wciąż czuć włożoną pasję i serce. Snatch nie stanowi żadnego przełomu, ale sprawdza się jako bardzo dobra rozrywka. Jeśli ktoś lubi wymienione w pierwszym akapicie tytuły, to może w ciemno sięgać po tę pozycję.

Zobacz również: Paweł Zarzeczny chwali Pulp Fiction w swym ostatnim w życiu wywiadzie…

Dziennikarz

Miłośnik prawdziwego kina, a nie tych artystycznych bzdur.
Jeśli masz ciekawy temat do opisania, pisz tutaj - [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?