Każdy, kto kiedykolwiek oglądał choć jeden odcinek Sherlocka, dobrze wie, jak przedstawia się wykres reakcji towarzyszących widzowi w czasie półtoragodzinnego seansu. Nie inaczej rzecz ma się w przypadku premierowego epizodu czwartej serii: pierwszych kilka sekund to czysta euforia. Ponowne zanurzenie się w wykreowany przez Marka Gatissa i Stevena Moffata świat wywołuje ogromne podekscytowanie, z upływem czasu ustępujące jednak miejsca wręcz niemożliwemu do wytrzymania napięciu. Ta sama dłoń, którą tłumiliśmy śmiech, wkrótce posłuży do tłumienia okrzyków bądź wszelkich innych nieartykułowanych dźwięków. W końcu the game is on, a to oznacza, że wszystkie chwyty dozwolone. Zwłaszcza te poniżej pasa.
Tęskniliście?
Z pomocą niezadowolonego niezawodnego Mycrofta (Mark Gatiss), high-functioning sociopath Sherlock Holmes (Benedict Cumberbatch), oficjalnie powraca na Baker Street z czystą kartą. Ogłasza to światu za pośrednictwem mediów społecznościowych z właściwym sobie zapałem i zaangażowaniem – smartfona nie odkłada nawet podczas nader istotnej ceremonii. Owszem, przyjście na świat córeczki Johna (Martin Freeman) i Mary (Amanda Abbington) Watsonów otwiera przed widzem całą galerię bezcennych scen – by wymienić choćby tę z akcją przedporodową, Sherlockiem instruującym dziecko, jak należy postępować z grzechotką czy świeżo upieczonych rodziców zgodnie przytaczających argument przeciwko imieniu Catherine – ale jeśli chodzi o konstrukcję postaci, p o z o r n i e nic się nie zmienia. Tytułowy bohater wciąż nie pamięta imienia inspektora Lestrade’a (Rupert Graves), kolejne sprawy rozwiązuje z prędkością światła oraz delikatnością drwala, a niemal każda jego wypowiedź to policzek wymierzany ludzkiej przeciętności i przewidywalności. Poczciwość i nieporadność Johna nadal wywołują na twarzy uśmiech, podobnie jak zadziorność Mary czy powściągliwość i sceptycyzm wspomnianego już Mycrofta. Najdrobniejsza nawet wzmianka dotycząca Moriarty’ego (Andrew Scott), którego duch nieustannie unosi się w powietrzu, przyprawia o gęsią skórkę. Nauczonym doświadczeniem odbiorcom słusznie towarzyszyć będzie wrażenie, że ten spokój nie może trwać wiecznie. Mimo wszystko nic nie będzie w stanie przygotować ich na skalę oraz długofalowe konsekwencje wybuchu, jaki ów spokój zakłóci.
Zobacz również: Benedict Cumberbatch oraz Arthur Conan Doyle są spokrewnieni! Przełomowe odkrycie genealogów!
Kryminalne zagadki, szpiegowskie intrygi i tajne misje to nieodłączne, zmyślnie skonstruowane elementy gry, którą twórcy ponownie podejmują z widzami. Mistrzowskiej gry na emocjach, rozpiętej od rozbawienia po rozpacz, od dreszczyku podekscytowania po włosy stające dęba. Jak zwykle roi się tu od początkowo niezauważalnych szczegółów, których rozszyfrowanie z jednej strony wywołuje jeszcze większą konsternację, z drugiej – utwierdza w przekonaniu, że w następnych odcinkach sprawy mogą przybrać zupełnie nieoczekiwany obrót. Biorąc pod uwagę kluczowe, dramatyczne wydarzenie premierowego odcinka, niektórzy zapewne do końca będą liczyć, że rzeczywiście przybiorą – i okaże się, że znów daliśmy się nabrać. Nic w tym złego; wręcz przeciwnie. Jedną z największych, bezdyskusyjnych zalet serialu jest przecież opanowana do perfekcji sztuka przejmowania absolutnej władzy nad odbiorcą w przeciągu kilku pierwszych sekund i skupiania na sobie jego uwagi aż do ostatniej klatki. Bez względu na to, co się dzieje wokół – szaleje śnieżyca, przypala się kolacja, dokonuje apokalipsa – bodźce z zewnątrz nie mają szans w starciu z absorbującym wszystkie zmysły i szare komórki światem Sherlocka.
Niemały wkład w tę zbiorową hipnozę ma oczywiście doskonała obsada, z Cumberbatchem i Freemanem na czele. Dynamiki jednego z najpopularniejszych duetów w historii nie sposób porównać z żadną inną, choć inne relacje także są angażujące. Gdzieś z tyłu głowy pozostaje co prawda obraz tajemniczej (wyimaginowanej?) znajomej Johna, wspomnieć należałoby jednak przede wszystkim o wysuwającej się na pierwszy plan wśród żeńskich postaci Mary – kobiecie o wielu twarzach i wielu akcentach, której przeszłość w znaczący sposób zadecyduje o przyszłości pozostałych. Po szachownicy humoru, napięcia i skrajnej dramaturgii zarówno Gatiss i Moffat, jak i odtwórcy poszczególnych ról poruszają się z zapierającą dech w piersiach brawurą; w przeciągu blisko dziewięćdziesięciu minut przeskakują z pola na pole nie popełniając przy tym ani jednego fałszywego ruchu; w pełni świadomi wagi gestów, słów, mimiki, dialogów, niedopowiedzeń. Moment roztrzaskania się fabularnej rzeczywistości na kawałki, niczym podobizny Margaret Thatcher, staje się zarazem punktem wyjścia kolejnych – póki co nieznanych nam – posunięć bohaterów. Jednego można być pewnym już teraz: szach-mat to tylko kwestia czasu.
https://www.youtube.com/watch?v=qlcWFoNqZHc
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe