W czasach, gdy muzyka dużo częściej wybrzmiewała rockowymi riffami, w odległym stanie Waszyngton, który nie ma wiele wspólnego ze stolicą USA, narodził się gatunek, który ponownie porwał młode dusze do gitarowego tanga. Mowa tu oczywiście o grunge, zjawisku, które balansowało gdzieś między metalem, klasycznym rockiem i punkiem, wyciągając ze wszystkich to, co najlepsze. I jednocześnie dodając wiele od siebie. Generycznie buntowniczy i antysystemowy, gdzie „system” nie oznaczał tylko polityki czy obyczajów, a cały komercyjny muzyczny światek. Ostatecznie transformujący w popularny wśród młodzieży lat 90. alternatywny styl, ale też nie do końca…
Gdy pierwszy raz sięgnąłem po tę książkę, pomyślałem: „Dowiem się czegoś nowego o Soundgarden, Nirvanie i Alice In Chains!”. I tak też się stało, ale dzieło Jagielskiego to coś znacznie, znacznie większego. To historia powstania ważnej gałęzi w muzyce gitarowej, znanej powszechnie jako rock. Punkowa zadziorność, metalowy ciężar i garażowa energia, niewymuskana studyjną magią. Jagielski wykonuje na łamach swej książki solidną, tytaniczną wręcz robotę. Analizuje społeczny kontekst powstania grunge’u, sylwetki najważniejszych (niekoniecznie przy tym najpopularniejszych) jego wykonawców i to, jak w kolejnych latach rozwijał się ten styl.
Seattle to nie słoneczne Miami czy wielkomiejski Nowy Jork. To chłodna metropolia w stanie Waszyngton, gdzieś na krańcu USA. Smutna i ponura, prawie jak Polska. Nie jest uroczymi peryferiami, a raczej robotniczą prowincją, gdzie ciężko pracujący ludzie dzień w dzień toczą swe życie, już dawno wybudzeni z amerykańskiego snu. Tylko w takich realiach mógł narodzić się nurt znany powszechnie jako grunge, choć samym zainteresowanym to zaszufladkowanie się nie podobało. Jagielski wykazuje się tu socjologiczną wręcz analizą powstania tego nurtu. Nie obawiajcie się dramatycznych opowieści proletariackich ani tym bardziej pustych historyjek „od zera do bohatera”. Autor przedstawia raczej proces, z którego niektórzy wyszli na poziom międzynarodowej sławy, a część pozostała w miejscu, choć warta była dużo, dużo większej uwagi.
Choć Nirvana czy Soundgarden to zespoły wielkiego formatu, to Jagielski równie dużo uwagi poświęca kapelom jak Mudhoney, Mother Love Bone czy Green River. Formacjom, które nie doczekały się może stadionowych koncertów, ale stanowiły swego czasu rdzeń grunge’u, czy może lepiej – były one solą ziemi tego gatunku. Bez parcia na sławę, blisko ludu, z brzmieniem, które odbiegało od ugrzecznionych, poprawnych norm. Uwielbiam w tytułach jak Grunge. Bękarty z Seattle tą możliwość poznania muzyki, która gdzieś zniknęła w mgle wielkich sław, ale jakością nie ustępuje im ani o milimetr. A czasem jest wręcz lepsza niż mainstream.
Grunge. Bękarty z Seattle to historia muzyki i tworzącej ją społeczności. To nie opakowane w dodatki biografie Chrisa Cornella czy Kurta Cobaina, a ukazanie zjawiska, jakim były narodziny grunge’u, w pewnym sensie lokalnej odmiany rocka, powstałej między innymi z pobudek społecznych rejonu Seattle, gdzie nawet charakterystyczne, kojarzone z tym gatunkiem koszule flanelowe wynikały z robotniczego dziedzictwa. Piotr Jagielski dokonał wspaniałej rzeczy – nie tylko przybliżył szerszy kontekst zjawiska, jakim był grunge, ale dokonał jego rzetelnej analizy. Z fanowskim zacięciem, ale bez fanowskiej euforii, burzącej często rzetelność przekazu. Seria Amerykańska wydawnictwa Czarne to idealne miejsce dla takich właśnie pozycji i warto sprawdzić, co jeszcze oferuje, bo jest tam wiele dobra, nie tylko związanego z muzyką i rozrywką.
Autor: Piotr Jagielski
Wydawca: Wydawnictwo Czarne 2023
Stron : 344
Ocena: 85/100