Nadchodzi koniec świata! Na świecie dzieje się źle, a na dodatek pojawia się kolejny polityk, pragnący rozwiązać problem mutantów. Tym razem mamy też motyw szczepionkowy, a niechęć ludzkości do homo superior sprawia, że ten akurat specyfik wydaje się całkiem OK i na pewno nie ma chipów. X-Men pod chwiejnym i nieformalnym przywództwem Jean Grey starają się przetrwać w tych trudnych czasach, gdy nagle pojawiają się dwaj osobnicy ucieleśniający kłopoty – Legion i niejaki X-Man.
Postać Nate’a Greya wzbudziła w USA protesty środowisk chrześcijańskich. I to tych dość szczególnych, bo spod znaku teleewangelistów i marketingowej wiary. Nie ma się czemu dziwić, bo tytułujący się mianem X-Mana jegomość przypomina nieco Chrystusa, a cała parareligijna otoczka wokół niego trąci showmańskim mesjanizmem. I nawet byłoby to ciekawe, gdyby komuś chciało się podbudować to fabularnie nieco lepiej. Samozwańczego zbawiciela przebijają jedynie postaci jego przybocznych, czyli Czterech Jeźdźców Ocalenia. Kim oni są? To dobrze znane twarze, ale ubrane jak doradcy duchowi leczący nowotwory przez ekran telewizora i aplikujący swym owieczkom lewoskrętną witaminę C.
Nihil novi sub sole, łacińska sentencja oznaczająca dosłownie „nic nowego pod słońcem”. I taki podtytuł Marvel powinien dać niniejszemu albumowi. Wszystko kręci się wokół wątków apokaliptycznych, woniejących nieco Erą Apocalypse’a, ponurymi wizjami przyszłości, a zwłaszcza losu mutantów. Granie na motywie kultowych opowieści sprzed lat da się przełknąć, ale tu jest to zrobione na poziomie disneyowskich Gwiezdnych wojen. Niby są wszystkie elementy, które kochaliśmy, ale wszystkiemu brak ducha i energii. Dopiero teraz też zrozumiałem, czemu odrodzona Jean kompletnie do mnie nie przemawia. Ikoniczna dama Marvela zmieniła się w wyblakłą wersję siebie, co pasuje zresztą do moich wcześniejszych wywodów na temat ogólnej kondycji przygód X-Men.
Album ten wygląda ładnie, ale jedyne, co zapamiętałem, to wspomnianych Czterech Jeźdźców Ocalenia i apokaliptyczne wersje młodego pokolenia X-Men. No i sam Nate Grey, będący odpowiedzią na pytanie „co by było, gdyby kanoniczny wizerunek Jezusa przerobić na New Age’owską modłę z dodatkiem czynnika X”? W lepszej historii wszystko zgrałoby się w coś interesującego, wszak gra motywami religijnymi w komiksach kilkukrotnie nieźle się udawała. Niestety tu dostajemy siermiężny pustak opakowany w błyszczący papier, a i on miejscami wykazuje oznaki przetarcia…
Uncanny X-Men tom 1: Upadek X-Men zawiera elementy, które powinny gwarantować niezłą rozrywkę z mutantami Marvela, ale wystarczy porównać komiks z wydanym w tym samym dniu Kompleksem mesjasza by zauważyć, że sporo tu nie wyszło. Komiks jest jak sequel kultowych filmów nakręcony po latach, wykorzystujący ich elementy, ale na poziomie amatorskiego, wręcz fanowskiego naśladownictwa. X-Men: Czerwoni i X-terminacja, oprócz regulacji pokręconego statusu mutantów w świecie Marvela, przedstawiały konkretne, samodzielne opowieści. Upadek X-Men to wypełniacz luki między nimi a runem Hickmana. I tu trzymam kciuki za jak najszybsze wydanie kontynuacji i to nie dlatego, że chcę ją poznać, a przejść do runu twórcy Black Monday Murders.
Tytuł oryginalny: Uncanny X-Men #1-10
Scenariusz: Ed Brisson, Matthew Rosenberg, Kelly Thompson
Rysunki: Yildiray Cinar, Pere Perez, R.B. Silva
Tłumaczenie: Marek Starosta
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 272
Ocena: 50/100