Jeśli kiedykolwiek oglądaliście The Thing – Coś, oparte zresztą na noweli Johna W. Campbella z 1938 roku, lub sięgaliście po coś z bibliografii Lovecrafta, to Toń może Wam się wydawać produktem znajomym. Hill ubóstwia bowiem przetwarzać znane popkulturowe motywy i nawiązywać do nich w swoich dziełach. A że jest klasycznym nerdem (chociaż lepiej brzmiałoby chyba – „geekiem”), to pochłonął ich w swoim życiu całkiem sporo.
Tak oto mamy zaginiony statek, który po paru dekadach zaczyna nadawać sygnał ratunkowy gdzieś z mórz Alaski. Mamy składającą się z doświadczonych twardzieli ekipę ratunkową, która postanawia ową wiadomość zbadać. Mamy przedstawiciela niecnej naftowej korporacji, który finansuje wyprawę i sam się na nią zabiera. Wreszcie mamy też prawdziwy horror kryjący się w mrocznych, niezbadanych wodach. Coś mrocznego, co kryje się nie tylko w głębinach, ale i umysłach ocalałych, o ile można ich tak w ogóle nazwać.
Toń to także mocna inspiracja mitologią Cthulhu, chociaż jeśli zapoznacie się z pierwotnym zamysłem scenariusza zamieszczonym na końcu tomu, dowiecie się, że efekt końcowy mógł jeszcze bardziej nawiązywać do twórczości Samotnika z Providence. Joe Hill w swoim scenariuszu starał się nadać całości oryginalnego sznytu, ale nie do końca mu się udało, ponieważ właściwie wszystkie klocki, z których składa się opowieść, przez całą lekturę będą Wam dziwnie znajome.
Nawet najbardziej oklepany scenariusz da się jednak zrobić dobrze i sprzedać, co udowodniła chociażby Obecność, w której wszystkie części składowe były ograne, ale perfekcyjne. Toń to oczywiście nie ta liga (i nie to medium), ale najważniejsze rzeczy zagrały. Przez cały czas wyczuwany jest tutaj klaustrofobiczny nastrój grozy i tajemnicy, a krwawe motywy grozy potrafią wrzucić ciarki na plecy. Spora w tym zasługa rysownika Stuarta Immonena (Amazing Spider-Man, All New X-Men), który rzadko działa na horrorowym poletku, chociaż idzie mu to bardzo dobrze. Nic dziwnego, że Hill chciał z nim pracować od początku. Swoją cegiełkę do ogólnego mroku dorzuca również uznany kolorysta Dave Stewart.
Toń nie podbije pewnie list bestsellerów, ale jako niezobowiązująca lektura grozy sprawdza się dobrze. Szkoda, że nie poświęcono więcej miejsca bohaterom, którzy po jakimś czasie zaczynają zlewać się w jedno i stanowią mięso armatnie zupełnie niczym w horrorach STV klasy B. Ale i tak chętnie zobaczyłbym kinową lub chociaż telewizyjną adaptację tego komiksu. Kilka plansz Immonena nadawałoby się bowiem na gotowe storyboardy, nawet jeśli na potrzeby ostatniego rozdziału twórcy poszli w tanie efekciarstwo.
Całość wieńczą dodatki w postaci rewelacyjnych okładek alternatywnych, a także krótkie wywiady z twórcami – uwielbiam, kiedy powiedzą oni kilka słów o swojej twórczości, ale bez zbędnego wodolejstwa, w jakie często popadają kilkustronicowe posłowia. Z chęcią sięgnę po kolejny tom z Hill House Comics, który według zapowiedzi Egmontu ma się ukazać już we wrześniu.
Tytuł oryginalny: Plunge
Scenariusz: Joe Hill
Rysunki: Stuart Immonen
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 168
Ocena: 70/100