Taha Siddiqui to pakistański dziennikarz i dysydent prowadzący lokal o nazwie „Klub dysydenta” w Paryżu, gdzie zbierają się jemu podobni z różnych części świata. Zanim jednak stworzył to miejsce i niniejszy komiks, jego życie toczyło się naprzemiennie w Arabii Saudyjskiej i Pakistanie. Siddiqui zaczyna swą opowieść od wczesnych lat dziecięcych, przed 9/11, zabójstwem Benazir Bhutto i powstaniem ISIS.
Czasami bywa, że człowiekowi nie po drodze z religią, co doskonale rozumiem. Już jako dzieciak Taha nie czuł islamskiego ducha. Założenia religii Mahometa nie zachęcały go do aktywnej pobożności, zwłaszcza, że autor miał dość buntowniczą naturę. Islam w swej drapieżnej wersji objawia się tu prywatnie w postaci jego ojca. Nie stosuje on co prawda fizycznej przemocy wobec syna, a bliżej mu do mahometańskiej wersji tatuśka-pieniacza. Pokrzyczy, wyklnie, ale wybaczy i ucieszy się, gdy krnąbrny synalek robi to, co mu się nakazuje. I może Siddiqui senior ma konszachty z mudżahedinami, a zamach na WTC go nie zasępił, ale stanowi raczej odpowiednik naszego religijnego tatuśka niż materiał na potencjalnego zamachowca. To raczej papierek lakmusowy zmieniającego się świata Tahy, który, tak jak jego ojciec, jest coraz mniej tolerancyjny dla jego wybryków.
Dziennikarz na równi z osobistymi przeżyciami relacjonuje zmiany, jakie zachodzą w obu państwach, w których mieszka. Kraj Saudów to bardziej ekstremistyczny przypadek – policja religijna jest tego najlepszym przykładem. Pakistan jest z kolei mniej zwarty w religijnym dyscyplinowaniu swoich obywateli, jednak na każdym kroku czai się wojskowa junta, bardziej skupiona na utrzymaniu władzy niż islamizacji. Oba kraje nie dają szans na bezpieczne życie i łączy je ciche wsparcie ukrywającego się bin Ladena.
Klub dysydenta wpisuje się w nurt autobiograficznych opowieści tworzonych przez osoby, które poznały tę mniej przyjemną twarz islamu. Czy może raczej – jego ekstremistycznie religijną twarz. Na myśl przychodzą Odyseja Hakima, Arab przyszłości czy Persepolis. Wszystkie te dzieła to opowieść o chęci zrzucenia kajdan radykalnego islamu, a obejmuje to dość szeroki wymiar doświadczeń i działań samych twórców. Klub dysydenta to historia ambitnego dziennikarza walczącego z fałszem i niesprawiedliwością bliskowschodnich reżimów. Jest tu sporo świeżej polityki, która w naszych mediach przesłaniana była wojenką Donalda z Kaczorem czy jakimś lokalnym skandalikiem. I dlatego komiks ten jest ważną pozycją na rynku wydawniczym.
Podobnie jak w wyżej wspomnianych dziełach, szata graficzna jest komiksowo-kreskówkowa. Taki styl może dla wielu kłócić się z podjętą tematyką, ale stał się pewną normą w tego typu autobiografiach. Hubert Maury w zachowaniu powagi treści opiera się na scenarzyście, który w sferze prywatnej pozwala sobie na więcej swobody, ale nie folguje sobie, jeśli chodzi o globalne sprawy. Nie jest to styl, który do końca do mnie przemawia. Maury nie ma wyczucia, jakie posiadała choćby Satrapi i gdzieś tam wszystko kojarzyło mi się z pisanymi na pół-serio paskami komiksowymi. Ostatecznie jednak nie chodzi tu o wygląd, a przedstawienie pewnych treści i to się udało.
Klub dysydenta to typowe dzieło w swej kategorii, co nie oznacza, że w jakikolwiek sposób jest to komiks słaby. Wprost przeciwnie, Taha Siddiqui ma talent narracyjny, wręcz gawędziarski, ale nie zapomina o ukazaniu ważnych faktów historycznych, których był świadkiem. Życie między Arabią Saudyjską i Pakistanem daje mu też szerszą perspektywę na realia świata arabskiego, a dziennikarskie doświadczenie pozwala odpowiednio wyważyć prywatę i politykę. Klub dysydenta otwiera kolejną kartę w najnowszej historii Bliskiego Wschodu, która w szkolnych podręcznikach przedstawiana jest wybiórczo, a w mediach stronniczo. Tym samym jest to komiks potrzebny, zwłaszcza tym, którzy żyją w swojej bańce światopoglądowej.
Tytuł oryginalny: Dissident Club: Chronique d’un journaliste pakistanais exile en France
Scenariusz: Taha Siddiqui
Rysunki: Hubert Maury
Tłumaczenie: Marta Duda-Gryc
Wydawca: Lost In Time 2023
Liczba stron: 208
Ocena: 80/100