Ten, kto czytał Księgi magii Neila Gaimana, zna niejakiego Tima Huntera. Młokosa, który w jednej z prawdopodobnych wersji przyszłości miał stać się potężnym, złym magiem doprowadzającym do katastrofy, w której ginie między innymi Constantine. I w tym punkcie rozpoczyna się cała fabuła. John niemal dokonuje żywota, ale w ostatnich chwilach zawiera pakt, który przenosi go poza magiczny chaos. Kłopot w tym, że to świat, którego nie zna już tak dobrze i w którym jest nieco zapomnianą legendą, a Tim Hunter nadal jest młody.
Przeznaczenie potencjalnego maga i plany Constantine’a względem niego szybko ustępują sprawom bieżącym. Przywódca młodocianego gangu Ri-Boys i zarazem mag Haruspik zatrudnia Johna do sprawy, która wykracza poza jego kompetencje. Spurrier serwuje nam opowieść o kilku społecznych problemach niższych klas i Williamie Blake’u, a raczej jego dziedzictwie. I niemal tradycyjnie pech dosięga najbliższych Johna, a przynajmniej tych, którzy ostali się przez lata przyjaźni z nim.
Dalej autor pozwala sobie na małe zderzenie pokoleń. Z jednej strony nihilistyczny, wywodzący się z punkowych środowisk Constantine, pozbawiony przez lata złudzeń co do magii, a z drugiej pięknoduch Tommy Willowtree. Archetypowy hipster, irytujący w swej lekkości bycia, a jednocześnie niedający się nie lubić. Bohater ten nieco rozluźnia atmosferę i na pierwszy rzut oka nie pasuje do świata Constantine’a. Ale to zupełnie nowe czasy i nowi towarzysze, czyż nie? I oby tylko mieli więcej szczęścia niż ich poprzednicy…
Na łamach Hellblazera rozmaitym twórcom zdarzało się kąśliwie komentować istniejącą rzeczywistość, a że John Constantine nie jest fanem Torysów i ich programu, wiadomo nie od dziś. Tu po głowie dostają zwolennicy teorii antyimigranckich, a autor pokazuje, że w kontekście struktur społecznych Brytanii nie mają one sensu. W opowieści Cisza dużą rolę odgrywa nowy przyjaciel/podnóżek Johna, a mroczne zagrożenie, z którym panowie się mierzą, ma dość polityczną genezę i czekam na rozwój tego wątku w kolejnym tomie.
John Constantine w tym wydaniu zachowuje swój charakter i ducha z kultowej serii, ale jak przy każdej zmianie warty na stanowisku scenarzysty, tak i tu ma pewne cechy nadane mu przez autora. Nadal jest człowiekiem o liberalnym spojrzeniu na świat, nadal wysługuje się bliskimi i naraża ich na szwank, nie wspominając o tym, że jest tym samym draniem, tylko już nieco mniej obytym w realiach świata. Simon Spurrier zachował nawet niebanalny sposób rozwiązywania spraw, z jakimi boryka się John i niekoniecznie dobre metody, jakimi osiąga cel.
John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia w mrocznej kresce Aarona Cambella przywołuje na myśl prace Dave’a McKeana i Billa Sienkiewicza, choć Londyn A.D. 2019 pozornie wydaje się mniej ponury niż ten z lat 80. Campbell, przedstawiając miejskie parki nocną porą i chłodne korytarze szpitali przypomina, że magia według Constantine’a to brudna i bolesna sprawa, oparta nie na czarnoksięskich artefaktach, a podłych fortelach. Matias Bergara ilustruje w nieco jaśniejszych barwach rozdziały z hipsterskim magiem, co pasuje do kompozycji historii i nieco pozwala ochłonąć od reszty ponurych wydarzeń.
Simon Spurrier czuje ducha Johna Constantine’a. Zakładałem, że John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia będzie wydmuszką w stylu Hellblazer: Upadek i wzlot Toma Taylora. Tymczasem to komiks co najmniej bardzo dobry, choć po pierwszym tomie ciężko uczciwie zestawiać mi go z klasyką. Pojawia się uliczny mrok i nieoczywista magia. Są wątki społeczne, którym John zawdzięcza miano maga klasy robotniczej, ale przedstawione w sposób daleki od nachalnej propagandy czy emocjonalnych moralitetów. Fani Constantine’a będą zadowoleni, a przed nami jeszcze kolejny tom.
Tytuł oryginalny: Hellblazer vol.1: Marks of Woe
Scenariusz: Simon Spurrier
Rysunki: Aaron Campbell, Matias Bergara, Marcio Takara
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 216
Ocena: 85/100