John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia – recenzja komiksu

Sandman Uniwersum to inicjatywa DC, która miała wskrzesić ducha dawnego Vertigo i zarobić przy okazji na sentymencie do postaci z otoczenia Władcy Snów. I tak Śnienie czy Księgi magii są akceptowalne i przynajmniej ładne, Lucyfer daje radę, ale już Dom szeptów to spalony pomysł. Po jakimś czasie dołączono do tej linii wydawniczej pozycję John Constantine. Hellblazer. Czy Simonowi Spurrierowi udało się stworzyć coś więcej niż nostalgiczną serię, grającej na sile legendy i nic do niej niewnoszącej?

Strona komiksu John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia

Ten, kto czytał Księgi magii Neila Gaimana, zna niejakiego Tima Huntera. Młokosa, który w jednej z prawdopodobnych wersji przyszłości miał stać się potężnym, złym magiem doprowadzającym do katastrofy, w której ginie między innymi Constantine. I w tym punkcie rozpoczyna się cała fabuła. John niemal dokonuje żywota, ale w ostatnich chwilach zawiera pakt, który przenosi go poza magiczny chaos. Kłopot w tym, że to świat, którego nie zna już tak dobrze i w którym jest nieco zapomnianą legendą, a Tim Hunter nadal jest młody.

Przeznaczenie potencjalnego maga i plany Constantine’a względem niego szybko ustępują sprawom bieżącym. Przywódca młodocianego gangu Ri-Boys i zarazem mag Haruspik zatrudnia Johna do sprawy, która wykracza poza jego kompetencje. Spurrier serwuje nam opowieść o kilku społecznych problemach niższych klas i Williamie Blake’u, a raczej jego dziedzictwie. I niemal tradycyjnie pech dosięga najbliższych Johna, a przynajmniej tych, którzy ostali się przez lata przyjaźni z nim.

Strona komiksu John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia

Dalej autor pozwala sobie na małe zderzenie pokoleń. Z jednej strony nihilistyczny, wywodzący się z punkowych środowisk Constantine, pozbawiony przez lata złudzeń co do magii, a z drugiej pięknoduch Tommy Willowtree. Archetypowy hipster, irytujący w swej lekkości bycia, a jednocześnie niedający się nie lubić. Bohater ten nieco rozluźnia atmosferę i na pierwszy rzut oka nie pasuje do świata Constantine’a. Ale to zupełnie nowe czasy i nowi towarzysze, czyż nie? I oby tylko mieli więcej szczęścia niż ich poprzednicy…

Na łamach Hellblazera rozmaitym twórcom zdarzało się kąśliwie komentować istniejącą rzeczywistość, a że John Constantine nie jest fanem Torysów i ich programu, wiadomo nie od dziś. Tu po głowie dostają zwolennicy teorii antyimigranckich, a autor pokazuje, że w kontekście struktur społecznych Brytanii nie mają one sensu. W opowieści Cisza dużą rolę odgrywa nowy przyjaciel/podnóżek Johna, a mroczne zagrożenie, z którym panowie się mierzą, ma dość polityczną genezę i czekam na rozwój tego wątku w kolejnym tomie.

Strona komiksu John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia

John Constantine w tym wydaniu zachowuje swój charakter i ducha z kultowej serii, ale jak przy każdej zmianie warty na stanowisku scenarzysty, tak i tu ma pewne cechy nadane mu przez autora. Nadal jest człowiekiem o liberalnym spojrzeniu na świat, nadal wysługuje się bliskimi i naraża ich na szwank, nie wspominając o tym, że jest tym samym draniem, tylko już nieco mniej obytym w realiach świata. Simon Spurrier zachował nawet niebanalny sposób rozwiązywania spraw, z jakimi boryka się John i niekoniecznie dobre metody, jakimi osiąga cel.

John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia w mrocznej kresce Aarona Cambella przywołuje na myśl prace Dave’a McKeana i Billa Sienkiewicza, choć Londyn A.D. 2019 pozornie wydaje się mniej ponury niż ten z lat 80. Campbell, przedstawiając miejskie parki nocną porą i chłodne korytarze szpitali przypomina, że magia według Constantine’a to brudna i bolesna sprawa, oparta nie na czarnoksięskich artefaktach, a podłych fortelach. Matias Bergara ilustruje w nieco jaśniejszych barwach rozdziały z hipsterskim magiem, co pasuje do kompozycji historii i nieco pozwala ochłonąć od reszty ponurych wydarzeń.

Simon Spurrier czuje ducha Johna Constantine’a. Zakładałem, że John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia będzie wydmuszką w stylu Hellblazer: Upadek i wzlot Toma Taylora. Tymczasem to komiks co najmniej bardzo dobry, choć po pierwszym tomie ciężko uczciwie zestawiać mi go z klasyką. Pojawia się uliczny mrok i nieoczywista magia. Są wątki społeczne, którym John zawdzięcza miano maga klasy robotniczej, ale przedstawione w sposób daleki od nachalnej propagandy czy emocjonalnych moralitetów. Fani Constantine’a będą zadowoleni, a przed nami jeszcze kolejny tom.


Okładka komiksu John Constantine. Hellblazer tom 1: Znak cierpienia

Tytuł oryginalny: Hellblazer vol.1: Marks of Woe
Scenariusz: Simon Spurrier
Rysunki: Aaron Campbell, Matias Bergara, Marcio Takara
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 216
Ocena: 85/100

Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?