Rakowersum. Już sama nazwa ma brzmienie rodem z fanowskich opowiastek, ale jest lepiej, niż na to wygląda. Punktem zwrotnym powstania tego wszechświata jest moment śmierci oryginalnego Kapitana Marvela, który to tę śmierć odrzuca i staje się awatarem życia w pokrętnym tego słowa znaczeniu. Życie w tym wydaniu to przerośnięte, wynaturzone plugastwo, odrobinę nawiązujące do Wielkich Przedwiecznych. Ale nie myślcie, że zły Mar-Vell będzie miał łatwo. Naprzeciw stoi nie tylko Thanos, ale i zjednoczone kosmiczne cywilizacje i potęgi skali Galactusa czy Celestian. Przy takim składzie nie ma mowy o łagodnym przebiegu akcji, choć Star-Lord i jego zespół jak zwykle kradną uwagę czytelnika.
Kolejna część to Anihilatorzy. I choć ta nazwa brzmi równie absurdalnie co rakowersum, to doskonale oddaje skład zespołu. Quasar, Silver Surfer czy Beta Ray Bill to ledwie jego połowa, a siłą ognia zawstydziliby samych Avengers. Gdzieś co prawda zabrakło chemii między członkami grupy, ale Abnett i Lanning lepiej sprawdzają się jako ludzie od efektowności, dający czytelnikowi dużo wybuchów i akcji. No i muszę przyznać, że czasem nawet wolę takie widowisko od kolejnego napisanego na siłę „strażnikującego” komiksu, gdzie coraz mniej szokujący ultrarealizm zabija przygodę.
Gdzieś obok historii Quasara i spółki dostajemy losy Groota i Rocketa. James Gunn przyzwyczaił nas do dość rebelianckiego wizerunku tego duetu, gdy tymczasem tu mamy bardziej komediowy klimat, nawiązujący do początków lubującego się w giwerach szopa, jeszcze z czasów Billa Mantlo. Są złowieszcze klauny, gadające zwierzaki i króliczy konkurent Rocketa. Forma dodatku to odpowiednie miejsce dla tej historii, bo z jednej strony ciekawi bohaterowie odnajdują swe miejsce, a z drugiej to przyjemny przystanek po anihilatorskich pokazach siły.
Anihilacja i cała reszta miały jedną wspólną wadę. Były rozwleczone, a łaty w niektórych miejscach scenariusza raziły w oczy. Jako fanowi SF nie przeszkadzało mi to zbytnio, ale w porównaniu z Imperatywem Thanosa dostrzegam, że mogło być lepiej. Tytułowa historia jest bardziej zwięzła i spójna. Trzyma poziom i nie odbiega w żadne boczne uliczki, do tego ma swoje momenty, zwłaszcza w finale, w którym scenarzyści zamykają wszystkie wątki, ale tak, by następcy nie musieli bawić się w sprzątaczy fabularnego bałaganu.
Miguel Sepulveda w Imperatywie Thanosa błyszczy. Galactus w wersji rakowej czy sceny bitewne trzymają poziom najlepszych space oper z udziałem superludzi. Tan Eng Huat równie widowiskowo prezentuje historie Anihilatorów, choć bez mrocznej wkładki gości z innego wymiaru. I wreszcie Timothy Green II, najbardziej idący w klimaty kreskówki, ale nadający perypetiom Groota i Rocketa zdecydowanie odmiennego klimatu.
Ze wszystkich wcieleń pozaziemskiego Marvela najbardziej lubię oldschool Jima Starlina, jednak to, co stworzyli Abnett i Lanning jest dla mnie najlepszą z możliwych kontynuacji. Panowie idą swoją ścieżką, nie starają się odgrzewać znanych już motywów, ale nie grzebią ich na rzecz swoich idei. Imperatyw Thanosa to wymarzony finał burzliwych wydarzeń, jakimi zarzucili nas twórcy. Historia zadowala na polu rozrywki, a przy całej międzywymiarowej skali nie wykoleja się w stronę pustego pokazu sztucznych ogni. Egmont w ramach Marvel Classic wydaje teraz sporo serii, a biorąc pod uwagę warunki portfelowe wielu czytelników, każda kolejna będzie obłożona pewnym ryzykiem. Jeśli cokolwiek ma zastąpić run Abnetta i Lanninga, musi to porywać w kosmos i jeszcze dalej. A jest kilka rzeczy, które z chęcią bym u nas ujrzał…
Tytuł oryginalny: The Thanos Imperative, Annihilators, Annihilators: Earthfall
Scenariusz: Dan Abnett, Andy Lanning
Rysunki: Miguel Sepulveda, Tan Eng Huat, Timothy Green II
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 492
Ocena: 80/100
jeśli nic mi się nie pomyliło, to tego Thanosa akurat nie ja tłumaczyłem 🙂