Na kościelną wieżę nabite zostają zwłoki miliardera. Nagie, z przyszytymi skrzydłami. I może wyglądałoby to na urozmaicony mord, gdyby nie fakt, że wszystko śmierdzi siarką. I tu cofamy się do młodości Johna Constantine’a, gdy ten wraz z parą przyjaciół zabawia się czarną magią. W czasie rytuału wylewa lokalna rzeka, a w wyniku podtopienia ginie kolega Johna, co nie jest wielkim zdziwieniem dla fana tego bohatera. Po latach okazuje się, że szczeniackie igraszki z okultyzmem mają swą kontynuację, a ich konsekwencje dosięgnęły najwyższych szczebli piekielnej hierarchii.
Tom Taylor umie pisać, ale odnoszę wrażenie, że nie wiedział, jak ugryźć historię z Constantinem. Odrobił pracę domową, bo sporo w jego historii nut, które już gdzieś tam wybrzmiewały w biografii maga. I poza oczywistościami, jak fatum wiszące nad jego bliskimi, dostajemy tu diabła, demonicznego dzieciaka i nieco dekadenckiego, barowego nastroju w stylu Johna, ale bez skrajności. Ot pakiet startowy dla czytelnika lżejszych komiksów, który chce wejść w mocniejsze klimaty bez nadmiernego kaleczenia się.
Diabeł tkwi w szczegółach. A raczej, to diabeł jest tym szczegółem, który zasługuje na potępienie. Gwiazda Zaranna debiutował na łamach Sandmana, później doczekał się udanej serii Mike’a Carey’a. Tutejszy Lucyfer to jasełkowy pan piekieł, z rogami, ogonem i całym siarkowym ekwipażem. I żeby chociaż miał charakter oryginału… Tymczasem mamy popkulturowe wyobrażenie Niosącego Światło, bez próby dobudowania czegoś więcej niż pokazowego zła, że nie wspomnę o złożoności postaci Gaimana. Nawet poruszony tu motyw utraconych skrzydeł jest kpiną wobec wydarzeń z Pory mgieł.
Tom Taylor jest mniej uzdolniony niż weterani z Vertigo, ale się stara. I widać to w narracji mającej pazur i w sprawnym wykorzystywaniu postaci protagonisty. Z całego albumu to John jest najlepszą stroną. W oryginalnej serii bywa, że irytuje on i wzbudza dość niejednoznaczne odczucia swoimi postawami. Tu jest ułagodzonym, mniejszym draniem niż zazwyczaj. W pewnym momencie docenia swego przyjaciela Chasa i dosłownie flirtuje z piekielnym plugastwem. I przy tym nie odczułem, by autor jakoś sprofanował legendę tego bohatera, a raczej zachęcił do dalszego go poznania.
Wizualnie jest dobrze. Darick Robertson to właściwy człowiek na właściwym stanowisku. Choć w innych jego pracach nie dostrzegałem podobieństwa jego kreski do stylu Steve’a Dillona, tak tu jest to cecha widoczna niemal na każdej stronie. Robertson jednak tworzy nieco lżej, bardziej współcześnie i dla czytelnika, u którego harce duetu Ennis/Dillon wywołałyby nocne moczenie łóżeczka. Jest brutalność, ale nie tak wymyślna i rzeźnicka. Jest ten swego rodzaju turpizm, ale ocenzurowany. Mimo to Robertson pokazuje klasę i Hellblazer: Upadek i wzlot w wielu momentach może konkurować z klasyką historii z Constantinem.
Hellblazer: Upadek i wzlot to komiks przeciętny. Tom Taylor nie próbował silić się na oryginalność, a jedynie czerpał i przetwarzał już to, co dostał w spadku po innych autorach. W efekcie dostaliśmy historie charakterną, ale niepozostawiającą po sobie śladu w pamięci jak oryginał czy nawet nadchodzący album w ramach Sandman Uniwersum. To całkiem dobra pozycja dla osoby, która nie ma zamiaru zagłębiać się dalej w historię liverpoolskiego maga, a chce poczuć namiastkę jego solowych przygód. Bo tym jest ten komiks. Można tu rozważać, czy gdyby Taylor dostał choć połowę tego czasu co budowniczowie legendy Johna Constantine’a, to przedstawiłby jakąś autorską wizję? Z całym szacunkiem dla twórcy Injustice, ale nie sądzę.
Tytuł oryginalny: Hellblazer: Rise and Fall
Scenariusz: Tom Taylor
Rysunki: Darick Robertson
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 152
Ocena: 60/100