Kate Bishop to postać inna niż damskie wersje herosów, jak Thor/Jane Foster czy Iron Heart. Dziewczyna pojawiła się w świecie Marvela dużo wcześniej i zaczęła używać wiadomego pseudonimu gdy Clint był martwy, a i wtedy było to coś więcej niż zastępstwo. Co zresztą utrzymało się dłużej, pozwalając Kate stworzyć swój własny wizerunek. A wszystko zaczyna się od przeniesienia się na drugi koniec USA…
Kate powraca do Los Angeles. W słonecznej Kalifornii dziewczyna otwiera swoje biuro detektywistyczne. Z jej charakterkiem i jakby z duchowym wpływem starszego kolegi jej kariera przebiega jednak nieco partyzancką drogą, a etos superbohaterki wcale nie daje jej dodatkowej gwiazdki. Kelly Thompson tworzy historię na fundamentach silnej i niepokornej kobiecości oraz miejskich klimatach superbohaterskich. Za pierwszym z nich nie stoją puste frazesy, tylko realne działania bohaterki, a atmosfera miasta jest tu zupełnie inna niż ta w Wielkim Jabłku. Tym samym autorka ponownie podkreśla niezależność Bishop.
Na początku myślałem, że Thompson idzie drogą podobną do tej z Ms Marvel czy Mockingbird, stawiając swą historię gdzieś pomiędzy nimi. Z każdym zeszytem dochodziły kolejne wątki, sprawiające, że Hawkeye: Kate Bishop to niezwykle kobieca opowieść, ale bez kalkowania znanych schematów. Trudne relacje bohaterki z ojcem, zapoczątkowane jeszcze przez Lemire’a, dają o sobie znać. Postać Madame Masque, jako już stałej antagonistki Kate, również pojawia się ponownie i oba wątki są sobie dość bliskie. Jedyne, co może jest niepotrzebne, to częste team-upy, które oprócz tego oczywistego – z Clintem – są wymuszone i stanowią zmorę serii z heroinami. Choć dodają nieco prędkości prywatnym wątkom.
Choć cieszę się, że Barton się tu pojawia, to Hawkeye: Kate Bishop pokazuje, że ubrani w fiolety łucznicy nie powinni występować już zbyt często razem. Owszem, ich relacja to znakomity bromance i pewnie znajdzie się grupa fanów nawet ich parująca. W runie Thompson widać jednak, że bez siebie są bardziej interesujący. Dlaczego? We wspólnych przygodach sporo traci męska strona tandemu. Przez lata zawadiacki i pyskujący nawet Capowi Clint tu prezentuje się czasem jak facet z syndromem Piotrusia Pana. Kate z kolei przejęła jego werwę i buńczuczność, co nie jest złe, bo bohaterowie muszą ewoluować, ale momentami Clint traci swoje „ja”. Hawkeye’owie to wspaniały zespół, ale to ich odrębność i odmienność nadaje tej wspólnocie siły.
Z jednej strony chciałbym, aby David Aja powrócił w jakiejkolwiek formie do tytułów z łucznikami. Z drugie z kolei wiem, że w odniesieniu do Kate byłoby to błędem. Styl Kelly Thompson jest zupełnie inny niż Fractiona i cóż – Kate to nie Clint. Jej metody i filozofia działania to coś zupełnie innego. Leonardo Romero to ktoś idealny do ich zilustrowania, choć wyżej cenię sobie rzadziej tu pokazującego się Michaela Walscha. Słonecznego nastroju wschodniego wybrzeża dodają też okładki Juliana Totino Tedesco, posiadające w sobie odrobinę charakteru pulpowych powieści detektywistycznych.
Kate Bishop niebawem debiutuje w MCU i jej odtwórczynią będzie czarująca Hailee Steinfield, co w zestawieniu z utalentowanym Jeremym Rennerem może dać świetny duet, może nawet lepszy niż ten komiksowy. Tymczasem po album Hawkeye: Kate Bishop warto sięgnąć już teraz. Kate z młodocianej superbohaterki stała się jedną z ciekawszych dam Marvela. Nie okazała się chwilowym dublerem, a twórcy jej przygód nie byli zmuszeni odwoływać się do legendy oryginału. Ponadto komiks ten to znakomity prezent dla dziewczyny, którą chce się przekonać do komiksów. Silna bohaterka, lekkie prztyczki w nos dla chłopaków i porządny warsztat. Oto dlaczego nie pominąłbym tej historii. A skoro mamy zbiorcze wydanie runu Kelly Thompson, może Egmont pokusi się o Old Man Hawkeye, w której to serii w nieco innej rzeczywistości widzimy poczynania Clinta Bartona, a gdzie i Kate ma swoje miejsce.
Tytuł oryginalny: Hawkeye: Kate Bishop Vol.1: Anchor Points, Hawkeye: Kate Bishop Vol.2: Masks, Hawkeye: Kate Bishop Vol. 3: Family Reunion
Scenariusz: Kelly Thompson
Rysunki: Michael Walsch, Leonardo Romero
Tłumaczenie: Marceli Szpak
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 348
Ocena: 70/100