Kamadi jest jednym z niesłusznie niedocenianych bohaterów DC. Może nie wsadzałbym go na fotel pierwszego pilota całego uniwersum, ale należy mu się status co najmniej równy Tytanom. O tym, że to nie tylko ględzenie człowieka znudzonego mainstreamem świadczy jego rola w DC Comics: Pokolenia. To on, wyposażony w pewien cudowny gadżet, jest punktem wspólnym dla wszystkich bohaterów. A wśród nich znajdziecie Starfire, młodego Supermana czy Sinestro jeszcze w zieleni. Zespół wydaje się silny i mocno wyspecjalizowany, ale gdy naprzeciwko staje potężny Dominus, blask ten nieco blednie. Choć bynajmniej nie z powodu charyzmy łotra.
Megalomania, potęga i głupawy strój nie są powodami do wstydu dla komiksowych arcyłotrów. Doktor Doom, Thanos czy Darkseid to wzorcowi nosiciele tych cech, ale tysiące fanów składa im hołd. A i twórcy dają im co rusz szansę do kolejnej podłości. Dominus to niby ta sama liga – też chce wielkiej zagłady, władzy i kolapsu epok, wysługuje się pomniejszymi cieciami i dzierży sporą potęgę. Brzmi jak zaginione wcielenie Kanga Zdobywcy? Bo i tak jest. Z tym że Marvel miał lata na zbudowanie całej złożoności Kanga/Immortusa/Iron Lada/itd. Tu łotr po prostu jest i czasem miałem wrażenie, że herosi są jak dzieci, które oczekiwały wizyty w lunaparku, a rodzice zabrali je na plac zabaw na sąsiednim osiedlu. I jakoś głupio im marudzić, bo zabawa może i fajna, ale gdzie tam do karuzeli…
Myślą przewodnią komiksu nie jest dla mnie cała ta heca z Dominusem, a chęć pokazania się wydawcy jako stajni wielopokoleniowej i z tradycjami. I jest w tym prawda, bo Superman latał po komiksowym niebie przed II wojną światową, a kolega z Gotham jest niewiele młodszy. W pewnym sensie się to udaje, bo bohaterowie z różnych epok sprawnie ze sobą kooperują, ale gdzieś w głowie chichocze mi złośliwy chochlik. DC Comics od wielu lat nie bardzo wie jak spójnie ułożyć swoje uniwersum. Nie chodzi tu o przymykanie oka na niestarzenie się bohaterów czy inne akceptowalne i przemilczane szczególiki świata herosów. Rzecz w tym, że nie wiadomo co się wydarzyło, a co nie. Co jest kanonem, a co alternatywnym światem. DC Comics: Pokolenia nawet dla uważnego fana może być sporym dysonansem, ale akcja jakoś wszystko zamazuje i refleksja przychodzi później.
Komiks nie jest i chyba w takim chaosie nie mógł być niczym więcej niż zbiorem rysunków rzemieślniczych. I zwykle tym terminem określam nudne przeciętniaki, ale nazwiska jak Reis czy Hitch coś znaczą i są pewnym gwarantem ładnego superhero. Z racji tego, że ekipa pracująca nad komiksem nie ma artystycznych ciągot, dostajemy po prostu produkt. Choć na miejscu wydawcy pozwoliłbym sobie na więcej szaleństw, które być może uczyniłyby z komiksu dzieło znacznie lepsze.
DC Comics: Pokolenia to objaw choroby, jaka trawi od dekady DC Comics. Ciekawa idea nie ma tu szansy na rozrost i komiksową epickość, za to w wielu miejscach gmatwa się i próbuje udawać, że wszystko jest w porządku. Może gdyby nad całością czuwał jeden scenarzysta z wyczuciem i zrozumieniem gatunku, pokroju Geoffa Johnsa, to dałoby się jeszcze wznieść w górę i w dal, a tak dostaliśmy superhero do szybkiego zapomnienia. Dla początkującego fana DC, przesiadającego się z serialowych animacji czy filmów na komiks, będzie to jednak dość miła lektura. Wstęp do mocniejszych rzeczy, niekoniecznie z naklejką „eventy”.
Tytuł oryginalny: DC Comics: Generations
Scenariusz: Dan Jurgens, Robert Venditti, Andy Schmidt
Rysunki: Bryan Hitch, Ivan Reis, Yanick Paquette
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2022
Liczba stron: 180
Ocena: 60/100