Prince of Persia swego czasu była chyba moją ulubioną serią gier. Może jestem trochę za młody, aby pamiętać czasy premiery pierwszego Księcia, ale tak się złożyło, że na moim pierwszym komputerze miałem zainstalowaną tę kultową platformówkę. Nie bardzo wiedziałem, co trzeba było w grze robić, ale cieszyłem się jak głupi odkrywaniem nowych poziomów i gdy za kolejnym podejściem udało mi się zajść choć ciut dalej niż wcześniej. A potem było już tylko z górki – odkrywanie trylogii Piasków Czasu, całkiem przyjemna zabawa przy reboocie z 2008 roku czy wielka radość z powrotu serii z czwartą odsłoną Piasków Czasu, czyli Zapomnianymi Piaskami. Od premiery tego ostatniego tytułu minęło już 14 lat i gdy wydawało się, że franczyza umarła na dobre, zastąpiona między innymi niezwykle popularnym Assassin’s Creedem, światło dzienne ujrzał recenzowany dziś Prince of Persia: The Lost Crown.
Muszę się przyznać, że gdy ujrzałem pierwszy gameplay z The Lost Crown postanowiłem sobie grę odpuścić. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że bardzo czekałem na remake pierwszej części trylogii Piasków Czasu, który niestety został przesunięty na czas bliżej nieokreślony, a w zamian dostałem jakiegoś przekoloryzowanego platformera, który pewnie będzie zwykłym graniem na nostalgii i wielkim głodzie graczy pamiętających przygody Księcia. „Jak gra w dwuwymiarowym widokiem? Księże powinien biegać po ścianach w pełnym trójwymiarze!” Wielu graczy, w tym ja, zapomniała o korzeniach serii. Oj, jak bardzo się cieszę, że to całe marudzenie okazało się tylko bezpodstawnym płaczem, bo choć The Lost Crown dostarcza zupełnie niespodziewany dla serii pomysł na zabawę, to robi to całkowicie fenomenalnie, dostarczając grę soczystą i dopracowana praktycznie w każdym aspekcie.
Na początku chciałem zahaczyć o punkt, który nie jest najmocniejszą stroną omawianej produkcji. Mówię tu o fabule. Wiem, że może nie brzmi to najlepiej, biorąc pod uwagę, że fani serii na pewno nadal dobrze pamiętają zawiłości historii z trylogii Piasków Czasu, ale tak to właśnie tutaj wygląda. Nie mówię, że jest jakoś bardzo źle – po prostu w zestawieniu z rozgrywką, która została przemyślana od A do Z, fabuła robi tu głównie za pretekst do dalszej zabawy.
Głównym bohaterem The Lost Crown jest Sargon, czyli wojownik należący do elitarnej grupy Nieśmiertelnych, walczących po stronie Persji, a cała akcja dzieje się przed znanymi nam dotąd grami (jeśli nadal jest to to samo uniwersum). Na samym początku historii poznajemy Sargona i kilku jego kompanów walczących z najeźdźcą. Nasz bohater wykazał się oczywiście największą walecznością, mimo że jest najmłodszym z całej ekipy. Potem przychodzi czas na plot twist oraz małą intrygę, ale nie będę więcej zdradzał. Jeśli chodzi o Nieśmiertelnych, w ich skład wchodzi kilka dość sztampowych postaci i w sumie trudno jest mi coś więcej o nich powiedzieć. Przez całą grę mamy okazję z każdym z nich zamienić kilka zdań i to tyle. Tu ponownie zdecydowanie większe znaczenie mają oni w kontekście rozwoju naszego bohatera pod względem umiejętności przydatnych podczas rozgrywki. Co do samej historii, mają znaczenie raczej marginalne. No i gdzieś w samej historii pojawia się tytułowy Książę Persji, choć zdecydowanie nie jest to jeszcze ten dobrze nam znany bohater. Najlepiej z historii wspominam cut scenki, które są zrobione naprawdę widowiskowo. Nie ma ich dużo, ale swoją dynamiką przypominały mi najlepsze sceny z serii anime o mordobiciu.
Bez wątpienia najmocniejszą stroną recenzowanego dziś Prince of Persia: The Lost Crown jest rozgrywka. Po pierwszych zapowiedziach, gatunek metroidvania wydawał mi się tu trochę mało odpowiedni. Niestety przed moimi oczami jawiło się to od razu jako pójście na łatwiznę – zrobimy parę poziomów plus damy kilka umiejętności i voilà, mamy przepis na kolejną przewidywalną metroidvanię. Nie zrozumcie mnie źle, ten gatunek bywa naprawdę interesujący – patrzę na ciebie, mój ty fantastyczny Ori – ale trzeba włożyć sporo pracy w przygotowanie dobrze rozplanowanej zabawy. Całe szczęście, że w tym przypadku bardzo się myliłem. Okazało się, że Ubisoft postarał się aż nadto i dostarczył nam rozgrywkę soczystą, przemyślaną i piekielnie satysfakcjonującą.
Jak wspominałem, mamy tu do czynienia z klasyczną metroidvanią, której chyba najlepszym przedstawicielem (bo od tego wszystko się zaczęło) jest seria Metroid – ostatnio mogliśmy ograć na przykład świetnego Metroid Dread. A klasyczna w tym znaczeniu, że widok na grę mamy z boku i możemy biegać jedynie w prawo i w lewo (plus w górę w dół oczywiście). Dokładniej rzecz biorąc, gramy tu w 2,5D. Jak to w metroidvanii bywa, musimy odkrywać kolejne umiejętności, by przejść do miejsc wcześniej niedostępnych. Na początku zabawę rozpoczynamy tu z zerowymi spellami – możemy tylko wykonać prosty skok, złapać się podestu czy odbijać od ściany. Jednak przez całą, około dwudziestogodzinną zabawę twórcy raczą nas ogromem różnorodnych umiejętności, które nie pozwalają nudzić się nawet na chwilę. Najnudniejszy jest właśnie sam początek, potem jest tylko lepiej, a już druga połowa gry to już istna jazda bez trzymanki. Twórcy wymagają od nas niemałej zręczności manualnej i umysłowej, bo często trzeba używać po kilka umiejętności na raz.
Samo poruszenie w produkcji jest na tyle dobrze przygotowane, że trudno się od gry oderwać. Gdy uda nam się użyć kilu umiejętności na raz oraz przejść etap z tych bardziej wymagających, satysfakcja jest naprawdę ogromna. Z ciekawszych mocy można wymienić na przykład pozostawianie cienia, do którego potem możemy się teleportować, czy przenoszenie do innego wymiaru, gdzie mamy kolejne ściany/platformy do poruszania. No i są jeszcze bardziej prozaiczne, jak odbijanie od ścian, strzelanie z łuku albo doskok w powietrzu, ale wszystko razem w połączeniu daje mieszankę naprawdę wymagającą i przynoszącą ogrom satysfakcji. Do tego nie mogę nie docenić, jak twórcy zaplanowali całą grę. Oczywiście można się zgubić, bo jest to częścią zabawy, ale zawsze widzimy gdzie brakuje nam konkretnych umiejętności (te miejsca możemy nawet oznaczyć zdjęciem, aby potem tam wrócić), a każdy konkretny segment mapy jest fantastycznie przygotowany, abyśmy mogli nauczyć się nowo poznanej mocy. Potem naturalnie nowa umiejętność łączy się ze starymi i w ten sposób z każdą godziną nasz arsenał rośnie, ale w ogóle nie czujemy się zagubieni czy przytłoczeni.
Poza sekwencjami platformowymi, Prince of Persia: The Lost Crown ma też sporo do zaoferowania w kwestii walki. Podczas zwiedzania zróżnicowanej i naprawdę pokaźnej mapy, będziemy spotykać całkiem licznych wrogów. Standardowa walka jednak nie stanowi dużego wyzwania – pionki pokonujemy lekkimi atakami lub silniejszym, naładowanym. Do tego możemy blokować – przy perfekcyjnym bloku, gdy przeciwnik podświetla się na pomarańczowo, możemy też aktywować specjalną widowiskową animację w stylu walk w anime, co zadaje dużo obrażeń. Nie można jednak powiedzieć, że gra przechodzi się sama. Kilku przeciwników już na normalnym poziomie trudności potrafi napsuć krwi – a gdy już trochę życia potracimy przy trudniejszych sekwencjach platformowych, można całkiem łatwo zginąć.
Zdecydowanie największe wyzwanie stanową jednak walki z bossami. Ale tu powiedzieć jedynie, że jest trudno, to jak nic nie powiedzieć. Gdyby nie można było dowolnie modyfikować poziomu trudności (nawet poniżej łatwego, poprzez zmniejszenie obrażeń wrogów), gra byłaby na poziomie soulsów – a ze względu na wyzwania zręcznościowe, nawet by wiele z tych gier przewyższała. Tu nie wystarczy przeczekać i unikać ataków, by w końcu bossa pokonać. Trzeba korzystać z całego arsenały umiejętności i do tego wszystko wykonywać perfekcyjnie, by mieć szansę niemilca powalić. Dlatego nastawianie się na wielokrotne postarzenie walki z bossem szybko staje się normalnością. Zwyczajnie trzeba na początku poznać sekwencje ataków wroga, przekminić jaka moc może nam tu pomóc i powoli wprowadzać plan w czyny. W końcu uda się wielkoluda powalić, a satysfakcja wtedy jest ogromna.
The Lost Crown daje nam masę rzeczy do roboty. Ja wspominałem, mapa, którą powoli odkrywamy, jest naprawdę duża. Oprócz miejsc obowiązkowych, jest też ogrom zakamarków, gdzie ukryto skarby i gdzie możemy spotkać postacie od questów pobocznych. Dlatego podczas zabawy polecam nie lecieć prosto do miejsca docelowe, tylko powoli zwiedzać i zwyczajnie błądzić. Wtedy przypadkiem możemy znaleźć ciekawy zakamarek ze skarbem, który pozwoli rozwinąć postać. Do tego możemy ulepszać nasze bronie, upgrade’ować postać poprzez amulety dające nam umiejętności lub boosta do statystyk. A w tym celu musimy zbierać walutę oraz szukać przydatnych przedmiotów. Nie ma nudy.
Prince of Persia: The Lost Crown to moje pierwsze duże pozytywne zaskoczenie tego roku – ale no, rok dopiero się zaczyna. Jednak zwyczajnie już dawno nie miałem tak, że kompletnie niczego od gry nie oczekiwałem, a dostałem produkt praktycznie kompletny. Fabuła jest jedynym elementem, który nie rozwinął się tu dostatecznie i pozostawił pewien niedosyt. Na szczęście nawet historia nie kłuje w oczy – ta jest zwyczajnie tylko pretekstem do poznawania przez nas niezwykle przemyślanej i satysfakcjonującej rozgrywki. Gameplay zachwyca już po pierwszych godzinach zabawy – na początku niezwykle przyjemnym movementem, a potem ogromem umiejętności, które przekładają się wymagające segmenty platformowe. Dochodzą do tego jeszcze piekielnie trudne walki z bossami i cała masa aktywności pobocznych. Ja osobiście polubiłem też ten prosty, ale przyjemny dla oka styl graficzny. No i nie można nie docenić, że gra technicznie działa perfekcyjnie – sprawdzałem na Xbox Series X, ale słyszałem, że na innych platformach jest tak samo. Szczerze – nie mogłem sobie wymarzyć lepszego powrotu Księcia. Książulo (czyli nasz youtubowy książę od jedzenia), na pewno dałby „Muala”.
Ilustracja wprowadzająca: materiały prasowe
Ładnie gra wygląda. Miło się ogląda gameplaye