Predator: Hunting Grounds zabiera nas do tropikalnego lasu rodem z filmu z 1987 roku. Schemat jest dość prosty. Oddział specjalny Voodoo rusza w dzicz, żeby wykonać jakieś zadanie, ściśle związane z pacyfikowaniem lokalnego oddziału „złych” ludzi, wypisz-wymaluj akcja na wzór produkcji McTiernana. Gracze wcielający się w amerykańskich żołnierzy prędzej czy później trafią oczywiście na naszego ulubionego międzyplanetarnego zabójcę – czyli oczywiście innego gracza. Zadaniem czteroosobowego oddziału jest ocalenie aż do nadejścia helikoptera, wraz z ewentualną opcją wykończenia „niespodziewanego” prześladowcy. Jeśli chodzi o drugą, jednoosobową stronę barykady – zabić jak najwięcej osób, najlepiej wszystkie.
Nie sądzę, żeby ekipa z Illfonic zrobiła to w pełni umyślnie, ale fakt faktem udało im się w pewien sposób sprowadzić VHS-owy klimat wielkiego polowania, w którym rola myśliwego i zwierzyny zmienia się dość płynnie. Słyszałem wiele skarg odnośnie sztucznej inteligencji przeciwników, na których zawsze się natykamy, nim spotkamy się z Predatorem. Cóż, wydaje mi się, że wynika to z niewłaściwego podejścia. Każdy z tych wrogich bojowników służy tylko i wyłącznie jako zabijacz czasu przed właściwym starciem oraz pewnego rodzaju małe odwrócenie uwagi od właściwego zagrożenia (no dobrze, zabicie ich daje też nieco XP, ale jest ono raczej niewielkie). Co więcej, na upartego da się w tym znaleźć pewną oldschoolową poetykę, kiedy filmowy Dutch i jego drużyna wchodzili jak w masło w swoje cele, a kule się ich specjalnie nie imały, choć wróg miał zdecydowaną przewagę. Zasadniczo wyższy poziom trudności czyhających na nas najemników troszeczkę mijałby się z celem rozgrywki. Zadania, które otrzymujemy, są proste, schematyczne i niewymagające głębszej refleksji. Ot, pretekst, aby dotrwać do wiadomego momentu.
Tak jak we Friday the 13th: The Game, i w tej grze esencją jest samo spotkanie z tytułowym zagrożeniem. Oczywiście mimo wszystko Predatora da się łatwiej wykończyć niż Jasona. Ale to wciąż twarda bestia, która ma możliwość odpowiednio szybkiej ucieczki, a jej pancerz chroni przed bardzo wieloma atakami. No i oczywiście posiada mechanizm samozniszczenia, zabijający na miejscu każdego, jeżeli się go nie rozbroi lub nie ucieknie na odpowiednią odległość. Choć starcia w zespole potrafią być ciekawe – zwłaszcza, kiedy się to robi ze znajomymi – i mogą dostarczyć niezłego dreszczyku emocji, oczywiście gra jako Predator daje największą frajdę. Dla odmiany, walka wymaga nie tyle czujności, co odpowiedniego balansu między cierpliwym wyczekiwaniem zwierzyny, wyczuciem momentu i zwykłym szczęściem. Bo należy pamiętać, że nie mamy nieograniczonego czasu. Prędzej czy później przyjdzie czas na „Get to the choppa!”, dający możliwość biednym żołnierzom zakończyć misję. Ale samo ukrywanie się między drzewami i wyskakiwanie z różną bronią na potencjalne trofea powinno być całkiem satysfakcjonujące. Jedynym minusem tego pierwszego jest bardzo „szynowe” przemieszczanie się w trakcie powietrznych akrobacji. Assassin’s Creed to to nie jest.
Grafika nie powala, choć nastrój gry sprawia, że można na ten aspekt ostatecznie machnąć ręką. Pochwalić można efekty dźwiękowe – ale dopiero wtedy, gdy wyłączymy motyw, który nieco psuje immersję. Dopiero zdani na dźwięki tropikalnej głuszy i nienaturalne w tym środowisku odgłosy z oddali samego Predatora. Oczywiście niektórzy – zwłaszcza starzy wyjadacze sieciowych strzelanek – mogą narzekać na kilka spraw, łącznie z oczekiwaniem w lobby na odblokowanie się postaci najeźdźcy. Ale zanim zagrałem, słyszałem legendy o źle wykonanym matchmakingu. Być może takie problemy występowały w pierwszych tygodniach gry, bo w moim przypadku sprawdza się to zaledwie częściowo. Za punkty doświadczenia możemy też rozwijać postacie, którymi gramy. Na szczególną uwagę zasługuje sprzęt Predatora na późniejszych poziomach gracza, który oczywiście nawiązuje do filmowych hitów i jest naprawdę kozacki. Z początku oczywiście dostajemy podstawowy asortyment pozwalający na użycie „niewidzialności” czy lasera.
Predator: Hunting Grounds należy do gier, których prawdopodobnie nie da się ocenić w sposób jednoznaczny – o czym zresztą świadczą bardzo mieszane opinie. Z jednej strony gra studia Illfonic to bardzo przyjemna sieciówka dla niedzielnych graczy, którzy chcą sobie na luzie powalczyć w klimatycznych realiach. Daje nam to trwającą koło kwadransa odmóżdżającą rozgrywkę. Domyślam się, że weterani CoD-ów czy innych PUBG-ów mogą odjąć „oczko” czy dwa od mojej oceny, ale nadal uważam ją za ciekawe, choć na pewno niespecjalnie zapadające w pamięć doświadczenie. Czy mogło być lepiej? Zdecydowanie, zwłaszcza przy takim antagoniście. Ale mogło być także znacznie, znacznie gorzej. Teraz na wzór choćby gier z serii Mortal Kombat przybywać będą kolejne płatne DLC. Otwarcie jest mocne, bo czekamy na samego Arniego Dutcha Schwarzeneggera. Zobaczymy, jak dalej content się rozwinie i czy gracze się od niego nie odwrócą.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe