Master Detective Archives: Rain Code skupia się na postaci detektywa Yumy Kokoheada, który jak łatwo się domyślić, musi rozwiązać parę skomplikowanych spraw. Początek historii rzuca na fabularny stół prawdziwego asa z ręka – bowiem nasz antagonista stracił pamięć. Trudno o wygodniejsze rozwiązanie i wytłumaczenie, dlaczego musimy się wszystkiego uczyć od nowa. Na szczęście twórcy przynajmniej postarali się o sensowne uargumentowanie tego faktu i nie dali nam klasycznego „uderzył się o latarnie i sobie głupi…” czy coś. Ale tak naprawdę początek to tylko zły dobrego początek. Dalej jest znacznie lepiej.
Już sam prolog zwiastuje, że będzie przyzwoicie. Po plot twiście z wymazaniem pamięci, Yuma odnajduje przy sobie bilet na pociąg, więc bez większego namysły postanawia się na niego udać. Tam poznaje swoich współpracowników ze Światowej Organizacji Detektywistycznej, do której jak się okazuje również należy. Tu jednak zaczynają się tajemnicę. Bo we wspomnianym pociągu znajduje się jedna osoba więcej, niż miało pierwotnie być. Czy w takim razie ktoś jest impostorem? Zaczyna się śledztwo i typowanie nieproszonego gościa. W międzyczasie dowiadujemy się, że pociąg zmierza do Kanai Ward, wysoce rozwiniętego miasta, rządzonego przez potężną korporację Amaterasu. O organizacji podczas dalszego etapu rozgrywki dowiadujemy się znacznie więcej, ale nie będę zagłębiał się w szczegóły, by nie psuć zabawy – w końcu to fabuła gra tu niezaprzeczalnie pierwsze skrzypce. Wracają do prologowego pociągu – tam dość szybko trup ścielę się gęsto, a my ponownie musimy rozwikłać zagadkę i odgadnąć, co tu się tak naprawdę wydarzyło.
Rozgrywka w grze od studia Too Kyo Games, jest co najmniej ciekawa. Wszystko to zasługa kilku elementów, które łączą się w nietypowy koktajl, dający niemało zabawy. Rozwiązywanie spraw odbywa się przede wszystkim poprzez badanie miejsc zbrodni, rozmowy oraz odnajdywanie poszlak. Twórcy ten element dość ułatwili, bo podczas eksploracji głównie małych i korytarzowych lokacji, mamy podświetlony każdy element, który powinniśmy sprawdzić. Do tego nie przejdziemy dalej, jeśli wszystkiego nie odhaczymy. Tu jest dość prosto. Ciekawiej robi się dalej.
Po każdym fragmencie rozgrywki, gdzie zbieramy dowody, przychodzi czas na konfrontację z przeciwnikiem. W tym momencie przenosimy się do czegoś na wzór dungeona, a tam przychodzi zmierzyć się nam z personifikacją samego śledztwa oraz jego składowych, czyli wrogów i tak dalej. Skojarzenia z serią Persona są tu jak najbardziej na miejscu, bo to motyw żywcem wyjęty z gier Atlusa. Przenosimy się więc do lokacji w jakimś stopniu, na swój pokręcony sposób, oddający obraz wydarzeń prowadzonej przez nas sprawy. Szkoda jednak, że twórcy nie ściągnęli od Persony również różnorodności dungeonów, bo tam każdy zaskakiwał czymś nowym. Tu jednak przez większość czasu zwiedzamy nudne korytarze, aż do kulminacyjnego wydarzenia.
Clou podbijania lochów jest bowiem walka z bossem. Ta jednak nie przypominała mi nic znanego z innych gier, a może trochę starcia z Ace Attorney. Tu tak samo jak podczas rozpraw na sali sądowej z Phoenixem Wrightem w roli głównej, musimy pojedynkować się na argumenty. Spotkany boss próbuje nas zbić z tropu punchami w formie słów, a my musimy je skontrować, używając wcześniej zebranych dowodów. Jeśli nie znajdziemy odpowiedniej riposty na słowa złola, otrzymujemy obrażenia. Brzmi nieźle, co nie? I takie rzeczywiście jest, choć przydałoby się lepsze wykonanie. Po pierwsze uderzenia bosa zadają mało obrażeń, przez co możemy tak naprawdę grać do skutku, aż w końcu uda nam się trafić na właściwą kwestię. Nie musimy więc posiadać praktycznie żadnej wiedzy z wcześniejszego dochodzenia – a właśnie to miało mieć tu znaczenie. A co więcej, po kilku starciach mamy już zwyczajnie dość tych mimo wszystko monotonnych pojedynków.
Całościowo jednak rozgrywka wypada naprawdę dobrze. Śledztwa są interesujące, a ich rozwiązania niejednokrotnie zaskakują. Do tego fantastycznie w roli naszej towarzyszki sprawdza się Shinigami – super postać. Warto docenić kunszt dopracowania scenariusza, bo przy bardzo skomplikowanych i zagmatwanych sprawach, ich rozwiązanie i wyjaśnienie klei się w najmniejszych szczegółach. Dopatrzeć się luk w toku rozumowania przy rozwiązywaniu łamigłówek jest naprawdę trudno. Ponownie niestety trzeba się liczyć z tym, że Switch będzie sprawiał problemy. Konsola Nintendo i przy Master Detective Archives niestety nie daje rady. Gra ma ładny styl graficzny, ale przez skalowanie rozdzielczości i inne sztuczki upraszczające grafikę, niestety momentami wygląda brzydko. A szkoda, bo miasto Kanai Ward na lepszym sprzęcie mogłoby zachwycać, bo nawet mimo wielu zabiegów upiększającym inaczej tytułu, potrafi zauroczyć designem.
Master Detective Archives: Rain Code to zaskakująco i nietuzinkowa produkcja, która mimo swoich wad, potrafi wciągnąć bez reszty. Przejście kampanii to około 20 godzin z nakładem, a przez ten czas poznacie historię kompletną i satysfakcjonującą. Problem gry zdecydowanie nie jest historia, ale kilka elementów gameplayowych, które nie zostały dostatecznie przemyślane i dopracowane. No i jeszcze kwestia technicznych ograniczeń Switcha – no cóż, czas na kolejną generację. Mimo wszystko tytuł dzięki swojej oryginalność nie zasługuje na pominięcie. Nie popełnijcie tego błędu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe