A przynajmniej nie do tej słynnej pierwszej nowej fali, wyciągającej z głębi francuskiego dziennikarskiego oceanu takie skarby jak Francois Truffauta czy Agnes Vardę. Jeśli już jednak mielibyśmy się w filmie Civeyraca doszukiwać wpływów, dużo bliżej mu do czarno-białego Garrela niż wojującego montażem Godarda. Z perspektywy Paryża jest bowiem kiepsko poprowadzonym, niezwykle ułożonym dziełem; formalnie tyle zwyczajnym co irytującym, gdy reżyser nie potrafi odgonić się od garrelowskich rozdziałów wyświetlanych na ekranie przeestetyzowanymi literami czy niewygodnych, niedopasowanych twarzowych zbliżeń. W tej zdecydowanie za długiej, kołatającej nudą studenckiej epopei reżyser bezpomysłowo miota bohaterem po ekranie, tak bardzo starając się udawać swoich mistrzów, że aż wytracając przy tym pomysł na samego siebie. Mimo tego, z bólem serca trzeba przyznać, że robi to na swój sposób uroczo.
Całość traktuje przecież o losach prowincjonalnego amatora kamery, który do Paryża trafia z aspiracjami, ale gubi gdzieś swoją osobowość w zderzeniu z przeintelektualizowanymi pozerami, których bezrefleksyjnie obiera za swoje autorytety. Tak przewrotnie, że złośliwi mogliby określić Z perspektywy Paryża filmem autobiograficznym. Świadomie lub nie, Civeyrac tworzy jednak wiarygodny portret zagubienia i wzajemnych wpływów, trafnie komentując współczesne młodociane „intelektualne elity”, które same siebie traktują z pełną powagą i poszanowaniem. Ale oprócz krytyczno-ironicznego spojrzenia jest w filmie Civeyraca głęboka psychologiczna diagnoza, wedle której intelektualne potyczki i kinofilsko satysfakcjonujące przerzucanie się nazwiskami stanowią jedynie młodzieńczą maskę chroniącą przed całkowitym bezsensem. Pod nimi francuscy bohemiści, godartowscy aktywiści czy rozbestwieni imprezowicze są dla reżysera jedynie istotami bezwzględnie pchanymi popędami, niepotrafiącymi zaadaptować się do otaczającego świata i jego pełnej specyfiki. Z głoszoną wyższością Antonioniego nad Fellinim na ustach, nastoletni nihiliści tracą czas, bezmyślnie odrzucają ustatkowanie, w końcu błądząc we mgle egoistycznie łamią serca i nadzieje.
Civeyrac przedstawia tu perspektywę tyle brutalną, co niezręcznie znajomą. Portretuje „wyższe kręgi” ze zręcznością Whita Stillmana w Metropolitan, ani razu nie popadając w tak niełatwą do uniknięcia kategoryzację. Jego intelektualna śmietanka to artyści nieustannie korygujący swoje napstrzone cytatami dzieła, żeby tylko nie zostać ze samym sobą, to zaangażowane dysputy żeby nie pozostać cichym, to nietrwałe romanse żeby nie zdać sobie sprawy z nieodczuwanych uczuć. Z perspektywy Paryża to film niepozbawiony wielu wad, ale w swojej esencji pozostający wewnątrzśrodowiskową potrzebną rozprawą. Pomimo wszystko nie zostawia widza z poczuciem bezwładnej depresji, uchylając w finale hitchcockowskie okno na podwórze, pozostawiające nadzieję na potencjalną zmianę kursu bohaterów. Civeyracowi udało się stworzyć film ważny, dla niektórych może nawet skłaniający do prędkiej wewnętrznej przemiany. A najzabawniejsze jest to, że zrobił to prawdopodobnie przez przypadek.