Oksymoronowe tradycje polskiego horroru nie przeszkodziły Wilkołakowi w zachowaniu odpowiednich pokładów klimatycznych. Film Adriana Panka okazuje się bowiem światowym kinem grozy, jakby ignorując to narodowe, niemalże genetyczne dyletanctwo w celuloidowym straszeniu. Wilkołakowi bezsprzecznie pomaga kontrowersyjne umiejscowienie; opuszczenie obozu koncentracyjnego przez dziecięcą gromadę i wyzwolenie łapane namacalnie głębokimi haustami zgrywa się tu z ponownym osaczeniem w rzeczywistości traum i nieprzystosowania. Pamiętane z lagru mordercze wilczury, otaczające epokowy dworek zajęty przez bohaterów, stają się u Panka nośnikiem traumy równie trwałej co wytatuowane numery na wycieńczonych rękach. Traumy okazującej się konsekwencją behawioralnego zezwierzęcania, objawianego nie tylko we wstecznym savoir vivre’owym analfabetyźmie, ale i niekontrolowanych przejawach agresji czy dehumanizującym indywidualiźmie.
Reżyser trafnie kreśli tu obraz zbiorowej niemożności społecznej readaptacji; pojęcie współpracy zostało bowiem zatarte na rzecz konsekwentnych antagonizmów w walkach o racje żywieniowe. Ich stadna hierarchia dominacji siły i wewnątrzgrupowych walk manifestowana jest od samego początku w jakże wymownie dwuznacznej scenie zadeptywania szczura, ale dla Panka nie stanowi to jedynie elementu wartościującego. Dla jego bohaterów przemoc dawno stała się uniwersalnym językiem, wytyczającym granice i kształtującym porządek utrwalany przez czas lagrowego trwania. Kontrast ludzkiej natury z nieludzkimi okolicznościami dojrzewania zdaje się w Wilkołaku interesować reżysera najbardziej. Nawet matkująca swoim człowieczeństwem piotrusiowa Wendy, Hanka, na wykształcenie pojęcia solidarności potrzebuje się w miarę rozwoju filmu zebrać.
Ta baśniowa analogia nie jest wcale nieuzasadniona. Wilkołak w obliczu psiej inwazji i płodzonej przez leśny pejzaż mistyki zdaje się budować solidny pomost pomiędzy naturalistyczną krzywdą wojny a atmosferą mrocznej historii braci Grimm. Czerwony Kapturek wita się tutaj z karabinem maszynowym, a wojenna trauma z psią wersją Nocy oczyszczenia. Ten mariaż horroru, kina historycznego i baśni okazuje się jednak tyle spektakularny, co niestety konwencjonalny. Obowiązkowe jump-scare’y i budowanie napięcia instrumentalnym skrzypieniem Panek łączy z wyniesionymi z podań prostymi archetypami i niemalże dziecięcymi rozróżnieniami w rozumieniu postaw i moralności. W efekcie Wilkołak tyle przeraża, co nie zaskakuje; tyle ekscytuje, co wprowadza w irytację. I o ile reżyserskie zamierzenia portretowania wzrostu człowieczeństwa z obozowego etycznego bezludzia musiały opierać się na rzeczywistości właśnie najprostszej, tej baśniowej i schematycznej, o tyle w ramach samego filmu trudno dla takiego zabiegu szukać współczucia czy zrozumienia. Tym dziwniej, że Panek, zaopatrzony w zaskakująco kompetentnych dziecięcych aktorów, oryginalny materiał formuje w detalu jak najbardziej równając do kanonu i scenopisarskiej zwykłości. Mimo tego, tak ciekawie ustanowionym świecie zwierzęco-ludzkiej metamorfozy, udaje mu się odnaleźć nadzieję. Zło w Wilkołaku to prędzej spowodowane księżycową pełnią zakażenie duszy niż jej regularny, stały eksponat. A księżyc przecież nie zawsze świeci. Przepoczwarzający się bohaterowie mają szansę dowiedzieć się tego w najbardziej zwykły i magiczny zarazem sposób.