Whitney to drugi film o artystce, który trafia do kin ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Reżyser, znany choćby ze znakomitego Ostatniego króla Szkocji, ale też dokumentu o innym wielkim muzyku – Bobie Marleyu, zrealizował go na prośbę i za zgodą najbliższych ludzi z otoczenia Houston. Absolutnie nie oznacza to, że jest to produkcja zrobiona w hołdzie i na kolanach. Macdonald nie boi się zadawać trudnych pytań, wierci dziury w brzuchu braciom, byłemu mężowi, współpracownikom, nawet będącej w bardzo podeszłym wieku matce. Rozmowy te łączy z materiałami, do których otrzymał dostęp. Wywiady radiowe i telewizyjne, nagrania wideo i zdjęcia z prywatnych kolekcji – wszystkie te elementy składają się na niezwykle skomplikowany wizerunek gwiazdy, która nie potrafiła poradzić sobie z nękającymi ją demonami.
Sukces, jaki odniosła Whitney w latach 80., to dosłowne spełnienia amerykańskiego snu. Pochodząca z niezbyt bogatej, ale utalentowanej muzycznie rodziny dziewczyna przyszła na świat w czasach, gdy przez Amerykę przetaczały się rasowe protesty, a kraj nie mógł sobie poradzić z niewolniczą przeszłością. Szlifowany przez matkę do perfekcji głos dziewczyny i występny w lokalnym kościele doprowadziły do tego, że wytwórnie płytowe ustawiały się w kolejce, żeby podpisać z nią kontrakt. Huston została naznaczona przez rodzinę, aby odnieść sukces. I kiedy to się stało, przeszło to oczekiwania wszystkich.
Piosenkarka stała się symbolem zwycięstwa, pierwszą Afroamerykanką cieszącą się tak olbrzymim, komercyjnym sukcesem, autorką najlepiej sprzedającego się albumu kobiecego w historii… Dokonania muzyczne można wymieniać bez końca. Macdonald używa w Whitney kapitalnego zabiegu montażowego, który oddaj koloryt owych lat, a twarz piosenkarki pojawia się prawie wszędzie. Jest w tej euforycznej sekwencji zarówno nieposkromiona radość, jak i czający się mrok. Przeszłość, która ukształtowała gwiazdę, nigdy jej nie opuściła. Demony, z którymi nie potrafiła się uporać, potęgowane były tylko przez poczucie samotności, frustrację i brak zrozumienia. Tak, ciągle mówimy o tej samej osobie.
Świat o Whitney Houston wiedział niewiele, bo ona ograniczała przez lata to, co widzą media, do oficjalnego wizerunku. Roześmianej, młodej i pięknej kobiety, otoczonej przystojnymi ludźmi, kochanej i podziwianej przez miliony. Jej występ na Supebowl w 1991 roku nie przeszedł do historii ze względu na to, że śpiewała z półplaybacku, ale dlatego, że była pierwsza Afroamerykanką, która wykonała hymn Stanów Zjednoczonych na tak wielkim wydarzeniu. Dokument Kevina Macdonalda ma niezwykle wciągającą linie fabularną, jest swego rodzaju śledztwem, intrygującym dochodzeniem, które zagląda pod powierzchnię dobrze znanej historii. Widzimy, jak pieniądze niszczą i korumpują rodzinę gwiazdy, która staje się dla nich zapracowywaną do granic kurą znosząca złote jaja. Oglądamy, jak toksyczny był związek z Bobbym Brownem, który nie mógł przeboleć faktu, że usunął się w cień swojej żony. Mężczyzna zresztą ciągle nie zdaje sobie sprawy, jaką krzywdę wyrządził Whitney.
Dowiadujemy się o niejednoznacznej orientacji seksualnej oraz molestowaniu, którego było ofiarą w dzieciństwie. Nie bez znaczenia był ambiwalentny odbiór kobiety przez środowisko Afroamerykanów, którzy atakowali ją za bycie „zbyt białą”. Destrukcyj wpływ ojca i narkotyki brane razem z braćmi doprowadziły gwiazdę na skraj wyczerpania. Macdonald nie oszczędza samej bohaterki, kiedy w jej życiu pojawia się córka, zaniedbywana przez rodziców, która została naznaczona stygmatem matki. Tragicznej spirali – jak wiemy – nie udało się już zatrzymać. Reżyser nie pokazuje palcem winnych, nie odpowiada jednoznacznie na pytanie „co zniszczyło Houston” – byłoby to pójście na łatwiznę.
Pod koniec tego emocjonalnego i pasjonującego dokumentu Macdonald znów sięga po sekwencję montażową złożoną z fragmentów przekazów medialnych. Tym razem gazety, telewizja i internet prześcigają się w donoszeniu o kolejnych skandalach Whitney. Gwiazda jest pośmiewiskiem satyryków, na jej tragediach karmią się wszystkie hieny dziennikarskie. Podobnie jak w przypadku filmu o Amy Winehouse, oglądałem tą sekwencję z zażenowaniem i wstydem, czując się jakoś odpowiedzialny za to, co stało się z Houston. I tu odnajdujemy prawdziwą siłę Whitney. Twórcy zdołali uczynić ze zmarłej gwiazdy osobę z krwi i kości, zwykłego człowieka o niesamowitym talencie, któremu zabrakło dobrych duchów w otoczeniu i przyjaznej ręki w pomocy w najtrudniejszym momencie życia.
Wybrzmiewająca w finalnych minutach piosenka I Wanna Dance With Somebody w wersji a capella nie tylko utrwala nas w przekonaniu o tym, jak wspaniały głos utracił świat muzyki. Zwracając uwagę na słowa dostrzeżemy w tej piosence tęsknotę za prawdziwą, niewinną miłością i strach przed samotnością. Whitney nie będzie już taka sama po obejrzeniu tego dokumentu. Podobnie jak jej przeboje.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Kino Świat
Film miał świetnie prowadzona narracje. Przeplatanie materiałów archiwalnych o Whitney z kulturowymi podkreśla kontekst jaki kształtował ją oraz towarzyszył jej karierze. Reżyser umiejętnie również prowadził rozmowy z bliskimi przez co mimo ze nie wszystko mówią wprost i szczerze, ogólny wydźwięk jest jasny. Bardzo dobry dokument, świetnie się to ogląda, polecam.
Pozwiedzam w końcu chociaż nie wprost, pokazuje że to rodzina doprowadziła do śmierci Whitney – Niestety nie otrzymała wsparcia gdy tego potrzebowała, brat wciągnął w narkotyki wciągnął a później mąż tylko podtrzymywał to uzależnienie.
Ten wspomniany moment z I Wanna Dance With Somebody to były mistrzostwo świata. Takie ciary, że szok.