Kristian (Kristoffer Joner), bohater poprzedniego kataklizmu, jest również główną postacią najnowszego filmu Johna Andreasa Andersena. Naukowiec nie może sobie wybaczyć, że nie zrobił czegoś więcej, by uratować więcej ludzi. Prawdziwa trauma, którą przeżywa Kristian, odbiła się na jego rodzinie. Żona opuściła go i mieszka w Oslo. Córka odwiedza go, pragnąc kontaktu – on jest zbyt zajęty odpędzaniem własnych demonów, żeby to zrozumieć. Facet jest w kompletnej rozsypce.
Ten ludzki dramat zajmuje ponad połowę filmu The Quake. Trzęsienie ziemi. Pewnie, trzeba nadać swojej postaci wiarygodności. Rozumiem, że nie jest to amerykański blockbuster. Ale dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że nie można całego budżetu wydać na efekty specjalne. Tu starczyło kasy na raptem dwadzieścia minut ostrej jazdy. Tylko żeby tego doczekać, trzeba przebić się przez mozolnie wlekącą się narrację.
The Quake jest czystą fantazją, ale ponoć mocno opartą na faktach naukowych. W 1904 roku Oslo nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 5.4 w skali Richtera. Od tego czasu nic tak poważnego się nie wydarzyło. Twórcy filmu, chwytając się faktów, próbują wyobrazić sobie, jak mogłoby to wyglądać dziś. Czy przy dostępnej technologii, która pozwala nam analizować wiele danych z różnych źródeł, będziemy w stanie wyciągnąć odpowiednie wnioski? Czy ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo tysięcy mieszkańców, nie zawiodą? Chyba w najbardziej fascynującym aspekcie, Trzęsienie ziemi pokazuje – po raz kolejny – że nasze bezpieczeństwo zależy od kilku osób, które mogą być zbyt zadufane i dumne z siebie, żeby przyznać się do błędu. A ktoś taki jak Kristian zapewne będzie widziany jako wariat.
Łatwo powiedzieć z zewnątrz, że główna postać filmu wygląda na szaleńca. Może swoim zachowaniem próbuje odkupić winy, naprawić błędy. Obłęd w oczach, teorie spiskowe, dane, które tylko on i jego zmarły kolega potrafili dostrzec. Już nie dziwi nikogo, że żona jest w Oslo… W Oslo! To tam nastąpi kataklizm! Więc on jedzie za nią i za swoją córką (i synem), by choć ich ostrzec przed zbliżającą się katastrofą. Może tym razem mu się uda ocalić wszystkich! Jak na złość, żona pracuje w największym budynku w mieście. A jak wiemy z innych produkcji katastroficznych, wieżowce zawalają się najbardziej spektakularnie.
Na zapowiadaną w zwiastunie i na plakatach rozpierduchę trzeba czekać godzinę. Proszę mi wierzyć, patrzałem na zegarek. Na wielkim ekranie IMAX przyszło mi przez większość czasu podziwiać zmęczoną twarz Jonera – świetny aktor, bez dwóch zdań. Ale kiedy „to” się zacznie!? Gdy w końcu zrobiło się niebezpiecznie, miałem wrażenie, że z Oslo wyjechali wszyscy, została tylko żona bohatera i jego dzieci. Cóż, zapewne to dobrze i nikomu nic się nie stało. Oglądane efekty specjalne nie są najgorszej jakości, jak na europejskie kino. Jeżeli reżyser nie dostanie po tym filmie angażu w Hollywood, to nie wiem, po co się tak trudził.
The Quake. Trzęsienie ziemimożna sobie spokojnie darować, chyba, że jest się fanem norweskiego kina katastroficznego. Tego bardzo niszowego i ekskluzywnego gatunku, który wypuszcza jeden film co trzy lata.
The Quake. Trzęsienie ziemi w kinach od 14 grudnia.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Mówi Serwis
ja jednak nie potrafię się oprzeć atmosferze norweskich filmów, poza tym warsztat aktorski powala mnie na łopatki. Podobało mi się, że ostatecznie było mniej „rozpierduchy” w tym filmie i pokazano, że prawdziwa „rozpierducha” dzieje się w głowie bohatera. Moim zdaniem warto się wybrać, niekoniecznie tylko wtedy, gdy jest się fanem „niszowego i ekskluzywnego” kina 😉
Przyznam, że nie byłam dawno na tak dobrym filmie katastroficznym. Są ciarki, emocje i naprawdę rewelacyjne efekty. Można się trochę wczuć w tę sytuację.