Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe
Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe

Smętarz dla zwierzaków – gdzie diabeł nie może, tam kota pośle

Ekranizacja kultowej powieści Stephena Kinga jest już drugą próbą zmierzenia się z tym wyzywającym materiałem. Smętarz dla zwierzaków to nie tyle parada strachów wyskakujących z ziemi, ile opowieść o radzeniu sobie z największą traumą: śmiercią najbliższej osoby.

Nowy film spod rąk Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera (Gwiazdy w oczach) musiał sprostać bardzo wysokim oczekiwaniom. Wydana w 1983 roku książka mistrza horrorów uznawana jest za jego kluczowe dzieło, wielokrotnie nagradzana, uwielbiana przez fanów. W 1989 roku powstała już jej ekranizacja, która także obrosła swego rodzaju kultem. Z perspektywy czasu jednak film w reżyserii Mary Lambert (do którego scenariusz napisał sam King, pojawiając się nawet w epizodycznej roli) mimo paru niezłych i mrożących krew w żyłach motywów dość się zestarzał. Aktorstwo jest dość przeciętne, pewne efekty specjalne wyglądają źle, a sekwencje pełne krwi kręcone z lalką zamiast prawdziwych aktorów wywołują salwy śmiechu, a nie strach. Smętarz dla zwierzaków A.D. 2019 mógł stać się nowym dziełem kanonicznym. Tak jednak się nie stało.

Zobacz również: Smętarz dla zwierzaków – finalny zwiastun adaptacji Stephena Kinga!

Początek filmu to typowy King, rzucający przeciętną amerykańską rodzinę na pożarcie czegoś niewyjaśnionego. Rodzina Creedów przeprowadza się z miejskiego gwaru Bostonu do sennej miejscowości Ludlow. Louis (Jason Clarke), głowa rodziny i uznany lekarz, chce dla swoich najbliższych nowego, spokojnego miejsca, gdzie razem z żoną Rachel (Amy Seimetz) będą mogli wychowywać dwójkę dzieci – Ellie i Gage’a, oraz kota dziewczynki – Churcha. Szybko okazuje się, że tak spokojnie nie będzie. Piękny dom znajduje się między młotem a kowadłem. Z jednej strony graniczy z ruchliwą drogą, po której pędzą na urwanie głowy ciężarówki z lokalnej rafinerii. Z drugiej – za posiadłością rozciąga się gęsty las, a w nim tytułowy cmentarz, gdzie lokalne dzieci chowają swoje zmarłe zwierzaki. W głębi lasu czai się jeszcze jeden mroczny sekret.

Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe

Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe

Smętarz dla zwierzaków podąża w znane w horrorach tropy: jeżeli coś wydaje się straszne i niebezpieczne, na pewno trzeba to sprawdzić. Oczywiście, wbrew logice. Więc rodzina idzie za lokalnymi dziećmi w dość upiornych maskach, żeby zobaczyć, gdzie idą. Louisowi śni się pacjent, którego uratował, ostrzegający go przed przekraczaniem pewnej granicy. Co bohater zrobi bez większego zastanowienia przy następnej okazji. Oczywiście dochodzi do finalnej konkluzji – czy pochować zmarłego w tym samym miejscu, w którym pochował kota? Church wrócił niczym diabeł z piekła rodem, więc nie wiadomo czego oczekuje rodzic po pogrzebaniu na nawiedzonym cmentarzysku dziecka. Myślenie nie jest mocną stroną bohaterów i można na nią trochę przymknąć oko, bo bez tego nie byłoby całej historii. Jednak biorąc pod uwagę to, że horrory od lat 80. diametralnie się zmieniły, a takie filmy jak To my, Dziedzictwo. Hereditary i Coś za mną chodzi wniosły do gatunku powiew świeżości, to Smętarz trochę trąci pod tym względem myszką.

Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe

Kadr z filmu Smętarz dla zwierzaków / fot. materiały prasowe

Do słabszych motywów filmu można jeszcze zaliczyć pewien fabularny pośpiech pchania akcji do przodu. Nie poznajemy postaci zbyt dobrze, musimy w relacje między nimi wierzyć na słowo, niż z obserwacji. Sąsiad Jud Crandall (John Lithgow) z podejrzanego typa w chwilę przemienia się w dobrego dziadka. Nie mówię już o relacji jego żony z doktorem, która w książce pieczętuje przyjaźń obydwu rodzin – bo tej postaci w filmie zwyczajnie nie ma. Odsunięci w dalsze tło zostali również rodzice Rachel. Być może pamiętacie okropną scenę z pogrzebu, zakończoną bijatyką – tego motywu twórcy nowej wersji również się pozbyli. Wątek z siostrą Rachel, który wraca we wspomnieniach, jest sprowadzony do zwykłego straszaka. Gdzieś coś łupie, gdzieś coś skrzypi, jest pokręcone ciało czyli wiadomo, że będzie BU! Szkoda, bo mówimy tu o książce, na swoje czasy przełomowej, w której największe przerażenie budziły nie duchy czy zjawy, ale trauma po śmierci bliskiej osoby, w jednym wypadku małego dziecka, w drugim – starszej siostry. Jako studium psychologiczne osób w żałobie Smętarz dla zwierzaków sprawdza się dość przeciętnie. Bardzo lubiłem też zakończenie filmu Lambert, trochę szalone, trochę romantyczne, zostawiające więcej pytań niż odpowiedzi. W nowej wersji na dopowiedzenia nie ma już miejsca.

Zobacz również: TOP 10 – Najbardziej oczekiwane horrory 2019 roku

Gdzie natomiast znaleźć można plusy tej produkcji, to warstwa wizualna, efekty specjalne (znacznie lepsze niż pierwsza filmowa wersja) i aktorstwo. Choć Clarke nie jest typowym herosem, wyciska ze swojej roli co tylko można. Jeżeli chodzi o napięcie, kilka scen zbudowanych jest znakomicie. Pierwszy raz skoczyłem w fotelu, gdy usłyszałem ciężarówkę. Jest naprawdę głośno i niespodziewanie. Potem widzimy kapitalną sekwencję snu, gdy drzwi z mieszkania otwierają się na las. Genialnie wygląda powrót kota zwiastujący tragedię i pozbawiony dźwięku, zrealizowany w slow-motion wypadek. Jest też jedna decyzja narracyjna, która być może początkowo wydawać się nastawiona wyłącznie na szok, ale ma absolutnie sens z logicznego punktu widzenia. Przywrócenie do życia osoby, która ukształtowana jest już jakoś psychologicznie, która jest bardziej świadoma tego, co się z nią stało, robi o wiele większe wrażenie. Choć trzeba przyznać, że zbieg ten zaowocował kilkoma generującymi ciary scenami (kąpiel i czesanie włosów, powrót matki), mimo wszystko pozostawia pewien niedosyt. Można było z tej postaci wyciągnąć więcej upiorności.

Wybierając się na seans do kina kupujemy zatem trochę kota w worku. Zatwardziali miłośnicy Kinga mogą uznać Smętarz dla zwierzaków za ekranizację zbyt odległą pierwowzorowi. Ci, którzy po horrorach oczekują czegoś zupełnie nowego, albo krwawej jatki, również mogą się poczuć zawiedzeni. Jeżeli szukacie dość klasycznego w swojej budowie filmu grozy, w którym nie brakuje kilku mocniejszych scen oraz paru zabawnych nawiązań do przeszłości, z mgiełką snującą się złowieszczo po ziemi, obraz powinien trafić w wasze gusta.

Gdyby produkcja Kolscha i Widmyera powstała kilka lat temu, pewnie mówilibyśmy o małej rewolucji. Dziś, jest to tylko porządne rzemiosło. Jak głosi hasło na plakacie, „czasami martwe jest lepsze”. Czasami niezapomniane książki lepiej zostawić w spokoju.

Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / United International Pictures

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?