Wśród polskich produkcji każdego roku muszą się znaleźć jakieś komedie romantyczne i filmy historyczne. Te drugie często skupiają się na opowiadaniu o życiu kogoś istotnego dla losów naszego kraju. To trochę przygnębiające, bo twórcy zazwyczaj zakrzywiają i idealizują rzeczywistość w komediach, a bezrefleksyjnie grzebią w przeszłości według utartych schematów w filmach historycznych. Zostaje niewiele miejsca na kreatywność i ewentualny komentarz do współczesności. Czy warto więc zobaczyć film Piłsudski, jeśli nie jest się uczniem, którego siłą wyciągnęli na film ze szkoły?
Zobacz również: To nie miało prawa się stać! – Ørganek i O.S.T.R. w piosence do filmu Piłsudski!
Początek jest bardzo obiecujący. Film zaczyna się na początku XX wieku w szpitalu psychiatrycznym, w którym znajduje się tytułowy bohater. Pojawia się możliwość ucieczki. Cała sekwencja jest solidnie zrealizowana – wprowadza kolejne postaci i dobrze stopniuje napięcie. Wszystko jednak zaczyna się psuć, kiedy Piłsudski wraca do domu i zaczyna angażować się w sprawy polityczne. Zaczynają się skoki czasowe i regularne ekspozycje w postaci planszy przerywnikowych z tekstem na ekranie. To największy problem, ponieważ życie Marszałka to materiał na serial. Film trwający 107 minut za bardzo skacze po wydarzeniach. Nie sposób się zaangażować, kiedy już pojawia się coś ciekawego, a nagle następuje cięcie i przenosimy się kilka lat później.
Lepszym wyborem byłoby chyba skupienie się na konkretnym, krótszym okresie, bo wtedy nie rzucałyby się aż tak w oczy niedostatki budżetowe. Doskonałym przykładem jest scena napadu na pociąg pod Bezdanami nakręcona w mastershocie. Wygląda to jak kręcone w warunkach studyjnych z maksymalnie przyblakłymi kolorami. Towarzyszy temu mnóstwo dymu, przez który nie widać prawie nic oprócz postaci chodzących w jedną i drugą stronę po peronie. Brakuje napięcia, a ujęcie niepotrzebnie się dłuży zamiast robić na widzu wrażenie. Podobnie jest ze scenami plenerowymi, gdzie po prostu widać, że musiały być realizowane niskim nakładem kosztów.
Cała uwaga skupiona jest na postaci Józefa Piłsudskiego, w którego wcielił się Borys Szyc. To była dosyć zaskakująca decyzja castingowa, ale aktor bardzo się stara i ma kilka naprawdę udanych momentów. Postaci drugoplanowe są dosyć nijakie i trudno zapamiętać z tego filmu kogokolwiek oprócz Szyca. Boli szczególnie marnowanie potencjału postaci kobiecych. Zdaję sobie sprawę z tego, że to też kwestia tamtego okresu historycznego. Jednak mając na planie Magdalenę Boczarską, Marię Dębską i Elizę Rycembel, warto dać im do zagrania coś więcej. Wątek trójkąta miłosnego poprowadzono zbyt pospiesznie, przez co uczucia niespecjalnie wybrzmiewają na ekranie.
Piłsudski to przede wszystkim film mało kinowy, bo bardziej przypomina odcinek Czasu honoru niż widowiskowe kino biograficzne o burzliwym życiu marszałka. Dobrze, że nie robiono z Piłsudskiego świętego, ponieważ dzięki niejednoznaczności jest bardziej interesujący jako bohater filmowy. W wyniku jego decyzji giną bowiem niewinni ludzie, a w rozgrywkach politycznych nie stroni od manipulacji i szantażu. Na drugim biegunie znajdują się zwykli obywatele, którzy po prostu chcą żyć w spokoju i walka o niepodległość nie jest dla nich priorytetem. To co udało się twórcom, to właśnie te odcienie szarości, dzięki czemu całość nie staje się klasyczną laurką biograficzną. Dlatego szkoda całej reszty, ponieważ widać ambicje na kompleksową opowieść o człowieku wpisaną w historię całego narodu. Niestety wyszła z tego jedynie przeciętna lekcja historii. W dodatku jedna z tych porannych, gdzie większość na granicy snu czeka na dzwonek na przerwę.
Ilustracja wprowadzenia: fot. Jarosław Sosiński/ SF KADR