Mortal Kombat – recenzja filmu. Nie ufać trailerom

Franczyza Mortal Kombat to najprawdopodobniej najpopularniejsza bijatyka na świecie, mająca swój początek jeszcze w czasach automatów w salonach gier. Nie ma się co więc dziwić, że pierwsza jej adaptacja miała miejsce w odległym 1995 roku. Jej kiczowata, ale starająca się w miarę naśladować oryginał odsłona do dziś ma swoich zwolenników. W międzyczasie powstały kolejne, znacznie gorsze produkcje filmowe, a nawet serial. Najnowszy tytuł wydawał się mieć spory potencjał, przynajmniej patrząc po materiałach promujących. Czyżby pojawiła się szansa na najlepszą wersję?

Pierwsze minuty mogą przynajmniej dać na to nadzieję. Malownicze, azjatyckie tereny, na których rozgrywa się tragedia Hanzo Hasashiego, czyli późniejszego Scorpiona (w tej roli Hiroyuki Sanada, czyli naczelny hollywoodzki odtwórca japońskich twardzieli). Oczywiście czar zaczyna pryskać, gdy przenosimy się do współczesności. Poznajemy tam Cole’a (Lewis Tan), głównego bohatera tej historii. Osoby nieznające zbyt dobrze gier niech nie szukają tej postaci w sieci, bo mamy do czynienia z kimś, kto nigdy na turnieju się nie pojawił (i w sumie w filmie i tak tego nie zrobi, ale o tym potem). Od tego momentu cała ta, za przeproszeniem, fabuła stanowi odpowiednią liczbę następujących po sobie scen, połączonych „na ślinę” kolejnymi kliszami i absurdalnymi zbiegami okoliczności. Nikt raczej na trzeźwo nie wymagałby od adaptacji gry wideo fabuły rozpisanej na poziomie Sorkina (umówmy się, wspomniana we wstępie ekranizacja z 1995 roku też w tym rejonie nie błyszczy), ale jakiś umiar powinien zostać zachowany.

kadr z filmu Mortal Kombat

Mimo wszystko wiele zostałoby wybaczone, gdyby przynajmniej jako tako zadbano o pewne esencjalne cechy związane z serią, na czele z ikonicznymi postaciami i oczywiście pojedynkami. Co do tego pierwszego, w zasadzie na dopuszczalnym poziomie trzyma się jedynie dwójka z głównego plakatu – a i to bez większych fajerwerków. Głównie dlatego, że ich udział – wbrew temu, jak przedstawiano sprawę w materiałach promocyjnych i przy wypowiedziach twórców – jest marginalny, w najlepszym razie mocno drugoplanowy. Tym sposobem Sanada i Joe Taslim zostali pozbawieni szansy na stworzenie naprawdę ciekawych ról. Pierwsze skrzypce wręczono generycznemu protagoniście o osobowości na poziomie zombie, mówiącego i poruszającego się w takt pretekstowego skryptu.

kadr z filmu Mortal Kombat

Reszta ekipy również jest żenująco słaba. Kano rzuca wkoło czerstwymi tekstami i po prostu… jest, z Raidena zrobiono starego zgreda, Shang Tsung i jego poplecznicy to kreskówkowi złoczyńcy, którzy pojawiają się i znikają. A i tak wypadają wielokrotnie lepiej od Jaxa, Sonyi oraz duetu Kung Lao-Liu Kang, bo o tych pierwszych można przynajmniej powiedzieć cokolwiek. Nasi wybrańcy z Ziemskiego Wymiaru snują się po ekranie, poszukując swoich wewnętrznych mocy (jeden z najgłupszych motywów w całym filmie), przez co naprawdę trudno, żeby nas obchodzili, gdy narażają życie. Deklarowana w wywiadach przez twórców chęć skupienia się na azjatyckiej stronie turnieju to rzecz jasna bzdura, bo Mortal Kombat zajmuje się po trochu wszystkim i zarazem niczym do końca.

kadr z filmu Mortal Kombat

To może chociaż sceny walk? Owszem, fatality przeniesiono naprawdę dobrze (niestety, to głównie to, co mogliśmy już widzieć w zapowiedziach), a od czasu do czasu twórcom udało się wrzucić jedno czy dwa mrugnięcia okiem w stronę graczy (np. kwestia podcięć, jakie Liu Kang robił Kano na treningu – kto nie grał, ten nie ma szans załapać, o co chodzi). Jednak jeśli chodzi o same pojedynki, trudno w nich znaleźć cokolwiek „mortalowego”. Liczba cięć w trakcie każdego przetarcia bardziej przywodzi na myśl nieudaną podróbkę scen z filmów z Bourne’em w roli głównej niż słynną bijatykę. A jako że walki to zazwyczaj totalny chaos, trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek choreografii, o której zresztą tyle trąbiono w zakulisowych materiałach wideo. Ale co zrobić, gdy wskutek pewnego fabularnego fikołka w filmie Mortal Kombat tytułowy turniej się ostatecznie nie odbywa…? Nie wiedzieć czemu, postawiono także na bezpłciowy soundtrack, pozbawiony mięsistych, charakterystycznych motywów aż do okolic napisów końcowych.

Koniec końców po raz kolejny przekonujemy się, że lepiej jednak do końca nie wierzyć materiałom prasowym – nawet gdy są one tak dobrze skrojone jak w przypadku Mortal Kombat, który w trailerach zawarł prawie wszystko, co miał najlepszego. Film z 1995 roku sam w sobie był kiepski, ale jako adaptacja gry naprawdę się bronił – chociażby bardzo dobrym przeniesieniem na ekran nieco kiczowatych, over-the-top motywów z pierwszych gier. Tegoroczna pozycja nie pachnie ani wczesnym, ani późnym „mortalem” – zawodząc w efekcie na wszystkich frontach. Do tego, o zgrozo, końcówka sugeruje, że może dojść do sequela…

Zastępca redaktora naczelnego

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?